wtorek, 18 lipca 2017

4. Dusza lwa



Zaraz po wyjaśnieniu sobie wszystkiego z nową Trójcą, Gabriel wyruszył w podróż powrotną do Dziurawego Kotła. Zgiełk miasta połączony z efektem dnia po piciu alkoholu w nadmiarze dawał  piorunujący efekt. Organizm łowcy nie znosił tego najlepiej, przez co jego humorowi też było daleko do bycia dobrym. Temperatura podniosła się na tyle, że śnieg stopniał i na chodnikach zaległo błoto. Już samo to zjawisko utrudniało spokojne przedostanie się do baru dla czarodziejów.
Do lokalu trafił około południa. Zdziwił się, że Dziurawy Kocioł był otwarty po wczorajszych wypadkach. Rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu. Stoły i krzesła były naprawione i na swoich miejscach. Nigdzie nie było śladów po rozbitym szkle, rozlanym alkoholu i krwi. Na dźwięk otwieranych drzwi z zaplecza wyłoniła się jedna z pracujących tam dziewczyn. Dostrzegając go, wyszła zza baru z groźną miną i trzymając dłonie na biodrach.
– Miałam nadzieję, że nie będzie to moja rola, ale szczęście mi nie sprzyja. Przekażę teraz panu wiadomość od szefa. Uwaga, ma pan wypierdalać stąd w podskokach. Przez pana wpadła tu wczoraj banda z Ministerstwa. Na szczęście, przed ich przybyciem pozbyto się kilku problemów stąd. Ma pan zabrać swoje rzeczy i nigdy więcej tu nie wracać.
Potrzebował chwili, żeby przetrawić nowe informacje. Westchnął ciężko, przecierając twarz i robiąc niepewny krok w jej stronę. Dziurawy Kocioł był odpowiednim miejscem do załatwiania swoich spraw, jeśli było się osobą o jego fachu.
– Wczoraj zdarzył się… incydent – zaczął niepewnie. – Nie byłem sobą, za co przepraszam. Szanuję właścicieli tego lokalu i każdą osobę tu pracującą. W sumie, jak tak sobie przypominam, to właśnie przez szacunek do pracowników, a tym bardziej do kobiet, doszło do tej części zamieszania – zamachnął ręką, obejmując obszar baru i najbliższych stołów. – Jeśli będziesz tak dobra, to przygotuj mi coś ciepłego do zjedzenia, odwdzięczę się z nawiązką. Oczywiście, pokryję również koszty wczorajszej wizyty sił prewencyjnych. Bo ich chcemy oglądać jak najrzadziej przecież, prawda?
Kelnerka, kobieta młodsza od niego o może z pięć lat, wciąż patrzyła na niego jak na niesforne dziecko, które zrobiło coś bardzo złego i nieodpowiedniego. Swoje słuszne kształty ukrywała pod lekko ubrudzonym roboczym fartuchem z wyhaftowanym kociołkiem z dziurą. Łowcy wydawało się, że jego wyczulone zmysły, oprócz opadania kurzu w sali, wychwytują również jej intensywne procesy myślowe.
Wreszcie z rezygnacją pokręciła głową i wskazała na schody prowadzące w górę. Mężczyzna przelotnie dotknął jej ramienia, gdy ruszył we wskazanym kierunku. Zauważając na jednym z blatów pozostawiony numer Proroka Codziennego, zabrał go ze sobą.
– Bym zapomniała, jest jeszcze jedna sprawa – głos kobiety zatrzymał go z jedną nogą na drewnianym stopniu. Lekko odwrócił głowę w jej kierunku, upewniając ją o swojej uwadze. – W pana pokoju czeka bardzo wredne ptaszysko. Podziobało koleżankę, gdy chciała go dotknąć!
Wbiegając na piętro podziękował jej. Drzwi do zajmowanego przez niego pokoju można było łatwo rozpoznać. Była na nich duża kartka z koślawym napisem: 
Mieszkaniec do wyrzucenia!
Wpatrywał się w tekst przez krótką chwilę. Dopiero w tym momencie doszło do niego, co tak naprawdę zrobił poprzedniego wieczora. Zerwał kawałek papieru sprawnym ruchem i otworzył drzwi na oścież. Zgodnie z przewidywaniami, wszystko w pokoju było w takim stanie, do jakiego doprowadził większość przedmiotów.
– O kurwa – skomentował zastane zniszczenia. W odpowiedzi na te słowa usłyszał gniewne pohukiwanie. Na parapecie siedziała sowa o ciemnych piórach. Łypnęła na niego obrażona, łaskawie wyciągając nóżkę z przywiązaną do niej kopertą.
Durne ptaszysko. Jaki pan, taki…
No pies to nie jest.
Puchacz chyba też, no i  co w związku z tym?
Jaki pan, taki zwierz. Taki ptak. Wybierz sobie, kochaniutki.
Widząc, że zwierze nie ma zamiaru do niego podlecieć, pokonał dzielącą go od parapetu odległość w kilku długich krokach. Uwolnił obrażonego ptaka od przykrego obowiązku dostarczenia listu i otworzył mu okno. Tuż przed odlotem sowa dziobnęła go w palca, przez co pożegnał ją serią wyzwisk.
– Żeby cię samolot w silnik wciągnął po drodze – zakończył, plując przez okno. Siadając na łóżku, odłożył na później gazetę. Już miał rozerwać papier koperty, jednak odciągnęło go od tego duże zdjęcie na pierwszej stronie Proroka. Przedstawiało atrakcyjną kobietę o nieco ciemniejszej skórze, która nosiła ciemną szatę z wyhaftowanym pazurem na piersi. Uśmiechała się niewinnie do czytelników, machając do nich lewą ręką, a prawą przytrzymała kafla pod pachą. Postać ze zdjęcia co jakiś czas odgarniała niesforne pasmo loków sprzed twarzy, śmiejąc się przy tym jak małe dziecko.

„Wszystkie twarze Brujy
Pseudonim Bruja od kilku sezonów jest stale na ustach wszystkich kibiców quidditcha w kraju. Najpopularniejsza obecnie zawodniczka Harpii z Holyhead na boisku nie ma sobie równych. Kobieca drużyna pod jej wodzą prowadzi w lidze, zaliczając serię dwunastu spotkań z rzędu bez odniesionej porażki (ostatnie w poprzedni piątek przeciwko podejmowanym Armatom z Chudley 300:120). O tym, że Amy Romero na boisku przestaje być uśmiechniętą kobietą mogą opowiedzieć wszyscy – zarówno grający z nią, jak i przeciwko niej.  Teraz Wiedźma z Panamy postanowiła opowiedzieć całą swoją historię. Pod koniec stycznia ukaże się jej autobiografia zatytułowana „Bruja – wszystkie twarze Amy Romero”. Nasz reporter miał okazję porozmawiać z Amy na ten temat (wywiad na stronie 5).”
– Chociaż tobie się udało, maluszku – mruknął, odruchowo przesuwając opuszkami palców po zdjęciu. Skrzywił się widząc, że pozostawił na jej twarzy rozmazaną krew z palca. Odrzucił gazetę na poduszkę, mając zamiar doczytać tekst później. Sięgnął ponownie po kopertę i ostrożnie rozerwał papier. Ze środka wyciągnął niewielki zwitek pergaminu, na którym ktoś starannie wykaligrafował treść listu:
Szanowny Panie Russell,
Zostaje Pan zaproszony do dworu mojego Pana. Żąda On Pańskiej obecności dzisiaj wieczorem, o godzinie 20.
Obowiązują stroje wieczorowe. Może Pan wziąć ze sobą kogoś do towarzystwa, jeśli ma taką ochotę.
Z wyrazami szacunku
Monica Jane Falldridge
Asystentka gospodarza
 
– No to pięknie. Jeszcze tego brakowało – Gabriel położył się w poprzek łóżka. Przyglądając się pęknięciom powstałym na suficie, analizował swoje położenie.
Nie mógł odmówić pojawienia się u osoby, która go zapraszała. Była ona zbyt wpływową figurą w świecie czarodziejów, żeby mógł ją wystawić do wiatru, jak mógłby zrobić z kimkolwiek innym. Kolejnym szczegółem, który przemawiał za pojawieniem się w tamtym miejscu, była znajomość jego tożsamości przez gospodarza. Z niewielkimi problemami ściągnął buty i kopnął pod ścianę. Zaraz po tym wstał na chwilę, wyciągając przy tym różdżkę. Rzucając zaklęcie sprawił, że uszkodzone przez niego przedmioty powróciły do stanu sprzed nocnego ataku furii. Zadowolony z osiągniętego efektu opadł ponownie na materac. Stęknął z niezadowolenia, gdy któraś ze sprężyn wbiła mu się w plecy, jednak pohamował swoją chęć głośnego skomentowania tego faktu.
– Będę musiał doprowadzić się do odpowiedniego stanu – mruknął, gdy bezwiednie gładził brodę. – A przede wszystkim, to muszę wrócić na Pokątną, żeby ktoś przygotował mi odpowiedni strój. Ciuchy ze smoczej skóry tam raczej nie przejdą.
Swój krótki monolog zakończył potężnym ziewnięciem, a następnie dodał:
– Ale to po obiedzie. Teraz trzeba swoje przeleżeć.
Jego myśli, choć były nieco ociężałe, natychmiast uciekły do momentu pierwszego spotkania ze sławną w świecie sportu zawodniczką.

Kwiecień w Hogwarcie był tego roku wyjątkowo ciepły. Jednak tego dnia, wyjątkowo, uczniowie nie oddawali się beztrosce na błoniach. Zamiast tego zebrali się w Wielkiej Sali, z której zniknęło pięć stołów. Na środku pomieszczenia była wolna przestrzeń na szerokość ponad dwóch metrów, a długa na dziesięć. Ożywiona atmosfera przypominała tę ze stadionu w dniu meczu. Tym razem nie chodziło tyle o rywalizację, a o szlifowanie swoich czarodziejskich umiejętności. Do Hogwartu powróciła możliwość pojedynkowania się, oczywiście pod okiem nauczycieli.
– Stawiam złotego galeona, że nie pójdziesz tam – syknął Tony Kante. Nieco niższy, z krótkimi włosami, stał oparty o ścianę, przetaczając omawianą monetę pomiędzy palcami. Koszula wystawała mu ze spodni, a krawat w barwach szkarłatu i złota niedbale wisiał na jego szyi. Wydawał się nie być zainteresowany samymi pojedynkami, a bardziej szukał okazji do łatwego zarobku. Lub przelotnego romansu, który zazwyczaj kończył się uciekaniem przed starszymi uczniami chcącymi bronić zranionych emocjonalnie koleżanek.
Obok niego stał wysoki uczeń z piątej klasy – Gabriel Russel. Leniwie przyglądał się nagromadzonym mieszkańcom szkoły. Podwinięte rękawy jego białej koszuli odsłaniały bandaże owinięte wokół przedramion. Nie miał ani krawatu, ani czarnej szaty, które zostawił w dormitorium. Przesunął palcami po krótkich włosach o barwie słomy, gdy wreszcie spojrzał na swojego przyjaciela.
– To możesz się z nim za chwilę pożegnać – odpowiedział mu, przywołując na twarz uśmiech szelmy. W niczym już nie przypominał bojaźliwego dziecka. Od wakacji pomiędzy trzecim i czwartym rokiem pobytu w Hogwarcie wiele się zmieniło, a on obiecał sobie odcięcie od przeszłości.
Wśród uczniów zawrzało, gdy po sali potoczył się magicznie wzmocniony głos profesor McGonagall. Dyrektorka w krótkich słowach przypomniała cel zebrania w wielkiej sali wszystkich roczników, po czym padło najważniejsze pytanie:
– Kto chce stoczyć pojedynek?
Sala zamarła. Tony energicznie zaczął klepać przyjaciela po ramieniu, na co ten zareagował jeszcze szerszym uśmiechem. Wreszcie, gdy jego ręka zaczęła drętwieć od liczby i siły coraz mocniejszych ciosów, teatralnie przewrócił oczami i drugie ramię uniósł w powietrze.
– Gabriel Russel z Gryffindoru. Zgłaszam się na ochotnika! – huknął tak, że prawdopodobnie dosłyszano go w każdym kącie Wielkiej Sali. Zaraz za jego głosem podążała fala szeptów wzbudzonych komentarzy, które obiegły salę w tempie Błyskawicy. Stojąca przed nim grupa pierwszorocznych Puchonów odskoczyła, jakby miał zaraz ich poparzyć. Dostrzegając nikły uśmiech swojej opiekunki, przeszedł pomiędzy ludźmi, roztaczając wokół siebie aurę chłodnej pewności siebie.
– Gdzie twoja szata, Russell? – Minerwa McGonagall smagnęła go reprymendą, a on zapobiegawczo udał skruszonego, spuszczając wzrok na ziemię. Dlatego nie dostrzegł, że badawczo przyglądała się jego opatrunkom. Minął ją bez słowa, zmierzając do odległego końca pustej przestrzeni. Wyciągnął różdżkę z kieszeni spodni i obracał nią w palcach jak sprawny perkusista. Z tym, że u niego spowodowało to wystrzelenie kilku czerwonych iskier, które opadły na podłogę.
– Manuel Rooney z Ravenclawu! – usłyszał, a zaraz z tłumu wyszedł o ponad głowę niższy od niego brunet mogący uchodzić za przykład pilnego ucznia. Nienagannie ubrany. Miał twarz już nie dziecka, ale jeszcze nie dorosłego, którą otaczały ciemne loki. Na jego piersi połyskiwała odznaka prefekta. Odprowadzany przez garstkę znajomych, sprawiał wrażenie pewnego siebie.
Zaraz zobaczymy, gdy będziesz leżeć bez różdżki.
A co, jeśli przegrasz?
A jeśli zwykłe rozbrojenie nie będzie satysfakcjonującym tryumfem?
Gabriel uśmiechnął się, słysząc w głowie własne myśli. Przywołany przez dyrektorkę, ruszył w stronę środka areny. Gdy kolejny raz tłumaczyła im zasady, Gryfon ledwo zauważalnie łamał morale swojego przeciwnika. Patrząc na niego z góry, robił groźną minę. W okolicach września usłyszał od Wenus, że w takich momentach przypomina jej mugolskich bokserów, stających naprzeciw siebie przed rozpoczęciem walki. Manuel obserwował, jak oczy jego rywala zmieniają barwę to na błękitne, to na fioletowe, aż stały się czerwonymi. Spuścił wzrok.
Jesteś mój.
Nasz.
– Panowie, ukłonić się i na miejsca – rozkazała nauczycielka, wycofując się na krawędź tłumu.
Gabriel ukłonił się niechętnie, ledwie poruszając głową. Któregoś razu, gdy Tony zapytał go o powód takiego zachowania, odparł jedynie, że to nieuleczalna niechęć przed zginaniem karku. Wracając na swoje miejsce, odczuwał coraz mocniejsze mrowienie w opuszkach palców. Uderzająca do głowy adrenalina skutecznie stłumiła narastającą wokół niego wrzawę.
Przez własną głupotę omal nie przegrał pojedynku przed całą szkołą. Otumaniony wewnętrzną pieśnią bitewną, prawie przegapił moment rozpoczęcia starcia. Zdążył zablokować zaklęciem tarczy próbę zostania rozbrojonym przez Krukona, po czym odpowiedział mu Tarantangellą. Ku uciesze coraz głośniejszej publiki, pojedynek nie zakończył się tak szybko. Gabriel, chociaż minęło dopiero kilka godzin od tej myśli, w ciszy własnego umysłu pogratulował przeciwnikowi za taką potyczkę.
Zaklęcia świstały z obu stron, eksplodując feeriami barw i iskier w okolicach środka przestrzeni pojedynkowej. Pod okiem grona pedagogicznego, żadne z nich nie zrykoszetowało w nieuczestniczących w walce uczniów.
Drętwota! – czerwony snop światła przeleciał w miejscu, gdzie przed chwilą była klatka piersiowa piątoklasisty z Gryffindoru.
O cholera.
Takiego obrotu spraw młodszy Gabriel się nie spodziewał. Gasząc przypalony rękaw koszuli, zerknął na Manuela Rooneya z nieukrywaną furią. Stojący wtedy blisko niego uczniowie opowiadali później między sobą, że przez kilka sekund wyglądał jak czyste zło zaklęte w ludzkiej skórze, by zaraz znów zamienić się w  maskę chłodnej obojętności i opanowania.  Za to jego przeciwnik miał odebrać najboleśniejszą lekcję pojedynkowania się z drugim czarodziejem.
Corvus Eructo – przypominająca purpurowe wyładowanie elektryczne klątwa dosięgła celu. Prefekt Ravenclawu zachwiał się, by następnie opaść na jedno kolano. W tym czasie Gabriel, odprowadzany martwą ciszą i zdziwionymi spojrzeniami, stanął obok profesor McGonagall. Pozwalając sobie na mściwy uśmieszek, oddawał się obserwacji zakrywającego usta Krukona.
Wreszcie ciszę, która zawisła nad Wielką Salą, przecięło głośne krakanie. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie dobiegało z ust zwijającego się na podłodze ucznia.
– Coś ty mu zrobił, Russell? Tłumacz się, byle szybko! – syknęła nauczycielka, wbijając palce w jego ramię. Ściągnięte w wąską linię wargi były wystarczającym sygnałem, żeby zdradzić jej gniew.
– Przecież go nie zabiłem. Ja tylko uwolniłem jego duszę Krukona – rzucił pozornie beztroskim tonem, ryzykując dostaniem ostrej reprymendy przed całą szkołą.
Jakby czekając na taki sygnał, przy akompaniamencie wymiotowania, z ust Rooneya wypadł kruk. Ptak łypnął, jakby z wyrzutem, na bladego prefekta, zakrakał na niego kilkukrotnie z oskarżycielską nutą i wzbił się w powietrze. Zatoczył kilka kół nad tłumem, po czym wydostał się z zamku.
Opiekunka Gryffindoru, znając już efekt rzuconego przez jej ucznia zaklęcia, szybko opanowała sytuację. Gdy tylko przyjaciele prefekta zabrali go do skrzydła szpitalnego, ogłosiła zwycięzcę pojedynku.
Tłum jednak nie zareagował w taki sposób, jakiego by sobie życzył sam Gabriel. Większość uczniów patrzyła na niego podejrzliwie, część młodszych ze strachem. Jego upojenie walką i związany ze zwycięstwem cudowny nastrój, zniknęły szybciej niż złoty znicz na początku meczu. W tamtym momencie wcześniejsze zmartwienie zostaniem zganionym przez McGonagall wydało mu się śmieszne. Przeklinając wszystkich w duchu, wyszedł z zamku. Zrobił to jednak idąc powoli, ze sztucznie przywołanym zadowoleniem na twarzy. Tak naprawdę miał ochotę wybiec, roztrącając wszystkich napotkanych na swojej drodze.

Nie do końca wiedział, kiedy trafił pod stadion. Nie przebywał zbyt często w okolicach tego obiektu, jeżeli nie miał ku temu powodów. Quidditch fascynował go równie mocno, co oswajanie trolli. Podczas meczów wolał załatwiać swoje sprawy w zamku. Lub poza nim.
Dostanie się do środka nie należało do specjalnie trudnych wyczynów. Alohomorą otworzył sobie bramę wejściową, za którą krył się szeroki hol zdolny pomieścić dziesiątki uczniów w tym samym czasie. Przeszedł po ubitej ziemi milcząc, wciąż przeżywając brak uznania po zwycięstwie. Dziwnie smakowała wygrana, jeśli nikt go nie wielbił. Upokorzył przeciwnika na oczach dyrektorki, nauczycieli i uczniów, a patrzono na niego z odrazą.
W takim nastroju wszedł na trybuny. Idąc po drewnianych ławkach, wspiął się pomiędzy ich dwa najwyższe rzędy. Nie dbając o białą koszulę, położył się na zakurzonych drewnianych deskach. Wyciągnął się, wkładając ręce pod głowę i pozwalając promieniom słonecznym ogrzewać go. Jako że nie miał nic lepszego do zrobienia, a na dodatek chciał się uspokoić, pozwolił myślom swobodnie dryfować.
Pomimo uważania Hogwart za coś na kształt schronienia, wracał na londyńskie ulice. Jego prawdziwym domem były ciemne uliczki, na których go prawdziwie szanowano. Gdyby to tam zrobił taki numer jakiemuś cwaniakowi, to wieczorem mówiłyby o tym wszystkie okoliczne szumowiny. Odkąd żył po części na własną rękę, jego rodziną byli złodzieje, przemytnicy, mordercy, alfonsi, handlarze i dziwki. Talia dała mu to, czego poszukiwał od śmierci matki. Pozwolono mu tam poczuć się jak w domu. Nienormalnym, pełnym zwyrodnialców, ale wciąż domu. Od trzynastego roku życia był członkiem najdziwniejszej zbieraniny, której obawiano się w całym regionie.
I’m forever blowing bubbles. Pretty bubbles in the air. They fly so high. Nearly reach the sky. Then like my dreams, they fade and die. Fortune’s always hiding. I’ve looked everywhere. I’m forever blowing bubbles, pretty bubbles in the air!
Uwielbiał to śpiewać. Pamiętał, jak kilka razy w trakcie tego roku szkolnego wymykał się z Hogwartu, by na kilka godzin wrócić między swoich. Potrafił z dorosłymi członkami Talii chodzić na mecze drużyny West Ham United. Mugolska piłka nożna fascynowała go bardziej niż sporty magiczne. Wystarczała im jedna piłka, którą zawodnicy kopali między sobą. Piłkarze dzielili się na jedenastoosobowe drużyny, z których dziesięciu grało w polu, a jeden pilnował bramki. Prymitywną dyscyplinę sportu uwielbiał prawie cały świat niemagicznych ludzi. On ją po prostu lubił oglądać. Adrenalina towarzysząca mu podczas śpiewania z wielotysięcznym tłumem na zawsze zapadła mu w pamięć. Podobnie jak  upicie się po zwycięstwie i bójka z fanami drużyny przeciwnej. Quidditch nie mógł zagwarantować mu tak ekstremalnych przeżyć.
Tony tego nie rozumiał. Podobnie jak starsza siostra, był w szkolnej drużynie quidditcha. On grał na pozycji obrońcy, a Wenus była ścigającą. Uważano, że jeśli będzie miała szczęście, to zostanie profesjonalną zawodniczką. Niestety, nikt w szkole nie wiedział, do czego miała prawdziwą smykałkę. Oboje często wykorzystywali jego wypady do własnych celów. Gabriel był dla nich przerośniętą sową, która przekazywała wiadomości od rodzeństwa do organizacji i z powrotem.
Przeleżał tak godzinę, może dłużej. Na ziemię sprowadziły go głosy, które dobiegały z okolic murawy stadionu. Gdy tylko otworzył oczy, zobaczył drużynę zgromadzoną pod słupkami po przeciwnej stronie boiska. Osłaniając oczy przed oślepiającymi promieniami słonecznymi, udało mu się dostrzec, do którego domu należą.
Jakby mi mało tego ptactwa było na dzisiaj – przeszło mu przez myśl. Odruchowo dotknął zabandażowanego lewego przedramienia i skrzywił się nieznacznie. Ukrywanie tego wszystkiego zaczynało go męczyć, co przekładało się na narastające zniecierpliwienie. Te z kolei powodowało częstsze awantury z jego udziałem.
– Zamknąć mordy i wsiadać na miotły, bo wam je w tyłki powbijam! Na treningu ma być DYSCYPLINA! – Nawet Gabriel drgnął, słysząc takie połączenie władczości i ulicznego języka. Śmiechy na murawie momentalnie ucichły, a zawodnicy posłusznie dosiedli swoich mioteł. Dziewczyna, która była kapitanem drużyny Krukonów, wydała barwną komendę i razem szóstką pozostałych zawodników oderwała się od ziemi.
Gabriel w tym czasie ściągnął opatrunki z lewego przedramienia. Poznaczona nieregularnymi bliznami skóra była nienajlepiej pozszywana za pomocą mugolskich środków. Skóra wokół rany była czerwona i opuchnięta, co skomentował rzuconym w eter wulgarnym określeniem. Akurat zdążył prowizorycznie założyć opatrunek, gdy ktoś przeleciał tuż nad jego głową.
– Czy ty podglądasz nasz trening? – Usłyszał ten sam głos. Leniwie podniósł wzrok, żeby przyjrzeć się dziewczynie, która rozstawiała swoją drużynę po kątach. Trudno mu było ocenić jej wzrost, gdy siedziała na miotle. Za to musiał przyznać, że była ładna. Gdyby nie usłyszał przed chwilą, w jaki sposób się odzywała do innych zawodników, by uznał ją za typową głupią dziewczynę o egzotycznej urodzie. Tak przynajmniej wiedział, że za tymi delikatnymi rysami kryje się drapieżnik.
Jak gdyby wyczuwając, że przygląda się jej trochę za długo, odgarnęła ciemnego loka sprzed oczu i podleciała tak blisko, że omal nie trąciła go w czoło czubkiem miotły.
– Gadaj, już! – warknęła. W jej brązowych oczach dostrzegł nakłady agresji, o które by nie potrafił jej posądzić.
Niezła jest. Charakterna.
– Czy wyglądam ci na takiego, który przejmuje się lataniem na miotłach i całym tym „sportem”? – Przekrzywił lekko głowę, dodatkowo drapiąc się po brodzie. Potrafił dobrze odegrać rolę najgorszego faceta w okolicy, co podziałało i tym razem. Sprowokowana jego zachowaniem, wyzywała go przez minutę, a widząc jego brak reakcji, odleciała prychając.
– Szalona jest, nie ma co. Kto by pomyślał, że takie można tu znaleźć?
Obserwacja gier treningowych drużyny Ravenclawu była równie dobrym sposobem na zabicie czasu, co obserwowanie wędrujących po suficie pająków, ale przynajmniej pozwalała mu w jakimś stopniu oderwać się od paskudnego nastroju po pojedynku. Czasami uśmiechał się minimalnie, gdy słyszał komentarze wytrąconej z równowagi pani kapitan. Jeśli jednak miała okazję znaleźć się bliżej niego, Gabriel natychmiast zakładał na twarz maskę znudzenia i braku zainteresowania całą tą szopką na miotłach. Właśnie w taki sposób postanowił spędzić popołudnie, całkowicie lekceważąc napisanie długiego wypracowania do profesora Slughorna.
I tak nie będę ciągnąć eliksirów na następnym roku. Stary Ślimak jakoś przymknie oko.
Jeśli będzie miał dobry dzień. W przeciwnym wypadku, ty dostaniesz szlaban, a Gryffindor straci punkty.
No i? W tym miesiącu jeszcze nie miałem żadnego. Żółta kartka u Flitwicka, u McGonagall staram się nie podpadać, Hagrid mnie lubi, u reszty jest różnie.
Nie u Ślimaka. Twój ostatni wytwór był dobry jak kompot ze ściery. Facet nie ma o tobie specjalnie dobrego zdania.
Podczas rozmyślań Gabriela, atmosfera na stadionie zaczęła gęstnieć. Zrobiło się o wiele głośniej i agresywniej. Podnosząc głowę, dostrzegł grupę innych uczniów, która stała w połowie trybun przy środku boiska. Krzyczeli, gwizdali i unosili w górę dłonie z wyciągniętymi palcami serdecznymi.
KOLOR NIEBIESKI, KOLOR KUREWSKI! Z RAVENCLAWU ŚMIECIE, ZE STADIONU DZIŚ NIE WYJDZIECIE! SZLAM, SZLAM, SZLAM, WE KRWI WASZEJ PŁYNIE SZLAM!
Szósty zmysł Gabriela właśnie podpowiedział mu, że w powietrzu wisi awantura. Gryfon natychmiast podniósł się z miejsca i zaczął wolnym krokiem iść w kierunku głośnych i wulgarnych mieszkańców innego domu. Około dziesięciu, z różnych roczników, z kilkoma miał wspólne zajęcia. Rozruszał lekko zdrętwiałe ramiona, a zaraz po tym wyciągnął różdżkę z kieszeni. Ułożył kawałek drewna w dłoni tak, by mu przy ewentualne burdzie nie wadził i służył bezproblemowo.
AMY ROMERO TO MU! AMY ROMERO TO MU! AMY ROMERO TO MUUUGOOOLAAAK! SZLAMA, SZLAMA, SZLAMAAA!
Jakby tego było mało, wszyscy wyciągnęli różdżki, z których w powietrze wystrzeliły jaskrawe litery układające się w wykrzykiwane raz za razem słowo.
– Accio pałka – syknął zaklęcie, mierząc do jednego z krukońskich pałkarzy. Zdziwionemu zawodnikowi przedmiot dosłownie wyrwał się z ręki i trafił wprost do dłoni Gabriela. Nastolatek zakręcił kilka młynków bronią, stopniowo przyspieszając kroku. Natrętny głos w jego głowie przeklinał wybór miejsca na popołudniową drzemkę.
Właśnie w taki sposób kłopoty zwykły odnajdywać Gabriela Russella od czwartego roku, po samo zakończenie edukacji w Hogwarcie.
Odruchowo podniósł głowę, akurat żeby zobaczyć gwałtownie zawracającą miotłę w ciasnym wirażu kapitan drużyny Krukonów. Jako że była za daleko i wysoko, nie mógł dostrzec jej twarzy. Nie musiał, ponieważ domyślał się jej reakcji. Dziewczyna odrzuciła kafla do jednego z pozostałych ścigających. Zanim ktoś z jej obozu zdążył zareagować, ona już leciała w szalonym tempie na awanturników.
Jeśli wcześniej uważał ją za wściekłą i szaloną, gdy zdzierała gardło na resztę drużyny, to teraz widział w niej prawdziwą furię. Zanim doleciała do obrażającej ją grupy uczniów, któryś z nich zaklęciem zrzucił ją z miotły. Pozostawiony sam sobie magiczny środek transportu przeleciał tuż ponad głowami kibiców którejś z przeciwnych drużyn i rąbnął o jedną z ławek. Amy Romero spadła bezwładnie pomiędzy ławki na najniższym poziomie trybun. Z takiej odległości Gabriel nie potrafił określić jej stanu, obrażeń czy skutków czaru, którym oberwała.
Przeskakując pomiędzy kilkoma rzędami, wpadł między nich z delikatnością olbrzyma wchodzącego do gnomiej chatki. Widząc wymierzoną w dziewczynę różdżkę, zamachnął z góry ręką uzbrojoną w pałkę. Mogący być rok młodszym od niego chłopak miał chudą rękę, której kości przedramienia zostały połamane w starciu z bronią. Gabriel zaraz zaatakował kolejnego z napastników. Uderzając płasko z półobrotu trafił go w żebra, czemu towarzyszył nieprzyjemny dźwięk.
W następnej chwili któryś z pozostałej ósemki rozciął mu pięścią wargę. Gryfon zachwiał się na nogach i cofnął o kilka kroków. Gdy dość spory, może nawet starszy od niego, chłopak podbiegł z zamiarem poprawienia po pierwszym ciosie, Gabrielowi udało się dostatecznie szybko odsunąć, równocześnie trafiając go z całej siły w kolano.
W tym czasie z nieba spadła reszta Krukonów, rzucając się wściekle na prowokatorów. Gabriel zdążył złapać za kark filigranową dziewczynę o mysich włosach i masie piegów na twarzy. Z tego co zaobserwował wcześniej, grała na pozycji szukającej.
– Wsiadaj na miotłę i wypierdalaj po któregoś nauczyciela, już! – nakazał jej, samemu zbiegając do porywczej ścigającej. Nie wyglądała najgorzej, ale wyraźnie przez upadek odpłynęła. Chłopak natychmiast sprawdził, czy ta w ogóle oddycha, gdy nagle usłyszał, że ma trzymać łapy przy sobie, bo ktoś mu je wciśnie tam, gdzie nie dociera światło.
Lekkie oszołomienie po przyjętym ciosie zaczynało ustępować, zagłuszane rozbudzoną adrenaliną. Chowając różdżkę zauważył, że Amy uważnie mu się przygląda. Starł krew z wargi i roztarł ją na twarzy, przywołując przy tym uśmiech szalonego rozbójnika. Poderwał się na równe nogi i zaraz znowu wpadł w sam środek bójki. Gdy dostawał od kogoś, oddawał mu z należytą nawiązką. Twarz go piekła i puchła, strasznie bolały go żebra, nie czuł dłoni i mógł przysiąc, że stracił przynajmniej jednego zęba. A pomimo tego czuł dziką radość. Obalił jednego z atakujących pomiędzy ławki i trafił go z bliska łokciem w łuk brwiowy. Z rozcięcia natychmiast trysnęła krew. Przeciwnik ugryzł go w lewe przedramię, zrywając przy tym szwy. Zanim Gabriel zdążył mu się odpłacić, ktoś złapał go za koszulę i ściągnął z tamtego chłopaka.
– Spokój, cholibka! Nawet o krok się nie ruszać! – Potężny głos huczał tuż nad nim. Zadzierając głowę, zobaczył wysoko nad sobą włochatą twarz Hagrida. Nauczyciel opieki nad magicznymi zwierzętami wcale nie był zachwycony tym zajściem. Jego brytan pilnował wyjścia, warcząc i szczekając na tych, którzy się chociaż trochę do niego zbliżyli.
– Dzień dobry, panie psorze. Ładny mamy dzionek, co? – zagadnął go lekkim tonem, wypluwając z ust krew. Za wszelką cenę starał się nie patrzeć na lewe ramię, dlatego uparcie gapił się w burzę czarno-siwych kudłów nad sobą.
– Russell, czasami myślę, że potrafisz tylko pakować się w tarapaty i tłuc innych po gębach. Czy tobie nudzi się zwykłe życie? – odpowiedział mu, zabierając dłoń wielkości pokrywy od kosza na śmieci z jego pleców. – Gdzie ona jest?
Gryfon położył się na jednej z ławek, nie dbając o to, że skamlący obok niego chłopak to ten, któremu na samym początku złamał rękę. Machnął prawą ręką w okolice miejsca, gdzie zostawił dochodzącą do siebie dziewczynę. Energia gwałtownie się wypalała, przez co ból zaćmił mu umysł na kilka minut. Słyszał wokół siebie krzyki i szczekanie psa, ale jakby dobiegały go spod wody. Ktoś wreszcie trącił go w ramię, a on otworzył zapuchnięte oko.
– Dzień dobry, pani dyrektor. Chyba nic mi nie jest, już sobie pójdę – powiedział, ledwo widząc nad sobą profesor McGonagall. Widział, że jest wściekła, ale dostrzegał pod tym troskę i strach. Może jednak jej na nim zależało. Nie usłyszał jej odpowiedzi, bo wcześniej stracił przytomność.

Gdy Gabriel się przebudził, nie wiedział ile minęło czasu, ani jak się znalazł w zamku. Sądząc po cieniach pełznących po ścianach i różowym niebie, umknęło mu kilka godzin z tego dnia. Wszystko wciąż go bolało, był cały w bandażach. Osłonięty parawanem leżał w skrzydle szpitalnym, które pomimo późnej pory tętniło życiem.
– Kante, jeszcze słowo, a zapomnicie oboje o istnieniu wolnych weekendów, bo dostaniecie tak długi szlaban za zaburzanie spokoju, niewybredne słownictwo i kłótnie ze mną! – Profesor McGonagall widocznie ani na moment się nie uspokoiła od wydarzeń ze stadionu. A z tego co słyszał, to jego przybrane rodzeństwo było gotowe rozpętać tutaj kolejną wojnę. Domyślał się, że to z jego powodu.
Dwie sylwetki przemknęły całkiem blisko jego łóżka. Mógł nawet przysiąc, że dosłyszał coś w stylu „Wrócimy w nocy”. No tak, to byłoby całkiem pasujące do ich zachowań. Dodając do tego autorytet Wenus jako kapitana drużyny i prefekta, nocna wycieczka mogła obejść się bez nieprzyjemności.
Po upływie minuty, może dwóch, za parawan weszła sama pani dyrektor szkoły magii i czarodziejstwa. Zauważył, że tłumiła swoją złość. Krótkim ruchem wyczarowała sobie proste krzesło, na którym zaraz usiadła. Wystarczył im krótki kontakt wzrokowy, by Gabriel zrozumiał, jak bardzo była przejęta jego stanem zdrowia.
– Jak się czujesz, Russell? – zapytała bez zbędnych wstępów. Musiał przyznać, że jej rzeczowy ton zbił go z tropu. Spodziewał się zachowania troskliwej starszej pani. Jednak musiał przyznać, że jej profesjonalizm w takiej sytuacji mu imponował.
Nie udzielił jej odpowiedzi od razu. Zbieranie myśli nie przychodziło mu jeszcze z naturalną lekkością, bo skutecznie uniemożliwiało mu to uczucie bólu połączone z otępieniem po substancjach wpompowanych w niego, gdy był gdzieś poza ciałem.
– Mógłbym się siłować z hipogryfem – odparł, siląc się na lekki ton. Utrudniał to ból żeber. Nie wspominając o wyrastających nowych zębach. Okazało się, że stracił więcej niż jednego. Sądząc po reakcji pani dyrektor, nie spodobał jej się żart.
Nie usłyszał jednak od niej żadnej reprymendy. Opiekunka Gryffindoru wyciągnęła spod płaszcza zwój pergaminu.
– Jako uczeń piątego roku, musisz wiedzieć, że powinnam z tobą porozmawiać na temat twojej przyszłości – zaczęła równie rzeczowym tonem, co wcześniej. – Twoje oceny z większości przedmiotów są więcej niż zadowalające. Od początku czwartego roku twojej nauki, mocno zastanawia mnie twoja kariera. Masz zadatki na bycie dobrym aurorem, przy czym bardzo by pomogły twoje wrodzone umiejętności – widząc jego zdziwienie, lekko się nachyliła do niego i dodała ciszej – Ale jesteś nieokrzesanym i niesubordynowanym nastolatkiem. Urzędnik nie może taki być!
– Pani profesor wybaczy, ale moje wyniki z eliksirów są tak żenujące, że nawet skrzaty domowe by sobie lepiej poradziły na moim miejscu – uciął jej pogadankę w bardzo szorstki sposób. Wolał życie w Talii niż wśród gryzipiórków urzędowych.
– To weź się do roboty, Russell! – wymierzony w niego palec był równie niebezpieczny co różdżka.
Stara McGonagall ma i tak mnie dzisiaj po dziurki w nosie, to już lepiej nie będę jej prowokować.
Pokornie skinął głową. Zaryzykował podniesienie się, co poskutkowało nawrotem silnego bólu. Zagryzając zęby, stłumił przekleństwa, które w innych okolicznościach wyszły by z jego ust. Wyciągnięte spod kołdry ręce pozbawione były bandaży i szwów, co go nieszczególnie zdziwiło. Gdyby nie własna duma, już dawno by przyszedł do pani Pomfrey, żeby go połatała.
– Co to za historia z tymi opatrunkami? Pani Pomfrey twierdzi, że miałeś pocięte i pogryzione ręce.
Tak to musiało się skończyć. Bez zająknięcia opowiedział, jak podczas prywatnych korepetycji z eliksirów pod okiem „Pani perfekcyjnej” Wenus Kante, szklane naczynia z jego wywarami eksplodowały, raniąc go. Nie chcąc przyznawać się do brania dodatkowych lekcji z tego przedmiotu, postanowił pozszywać się samodzielnie. Dziwnie było nagle powiedzieć coś prawdziwego, a tak właśnie było z opatrywaniem ran. Przecież nie mógł wygadać się przed dyrektorką, że wymknął się w ubiegłym tygodniu z Hogwartu. Po meczu, z kilkoma chłopakami z Talii oraz grupą mugoli, wdali się w uliczną bójkę z kibicami przeciwnej drużyny. Obyłoby się bez większych problemów, gdyby nie dostał rozbitą butelką. Za to prawe przedramię było pokryte dziwną wysypką. Jednej nocy Tony wysmarował je mu czymś dziwnym, standardowe metody radzenia sobie z głupimi żartami nie działały, a przybrany brat nie chciał mu zdradzić sekretu tego specyfiku.
– To skoro przyjemności mamy za sobą, pora przejść do bieżących wydarzeń. Co, na brodę Merlina, stało się na stadionie?! Twoje zachowanie było jawnym pokazem barbarzyństwa! To niegodne mieszkańca domu Godryka Gryffindora!
No tego to już za wiele!
– Jeśli pani nie zauważyła, to chyba uratowałem kogoś – burknął pod nosem. Złość kipiała w nim tak mocno, że omyłkowo zaczął się transformować. Po krótkiej chwili przypominał narkomana ze smoczą ospą, o bladej cerze, przerzedzonych jasnych włosach i połamanym nosie. Zorientował się dopiero w momencie, gdy kobieta odruchowo cofnęła się zauważalnie. Robiąc serię głębokich oddechów, uspokoił się i powrócił do naturalnego wyglądu. Z bojowo wysuniętą szczęką, siedział i czekał na wyrok.
– To nie zmienia faktu, że według świadków, zachowywałeś się jak zwierzę w ludzkiej skórze. Rozumiem, że masz trudną sytuację życiową, ale nie upoważnia cię to do tak agresywnego i brutalnego zachowania. Obawiam się, że jeśli tak będzie dalej, to będę zmuszona wyrzucić cię z Hogwartu. Chyba nie chcesz tego, Russell?
Profesor McGonagall nawet nie musiała usłyszeć odpowiedzi z jego ust. Wystarczyło jej spojrzenie w oczy, w których przez bardzo krótką chwilę był widoczny strach.
– Przepraszam, pani profesor, ale nie zrozumie pani mojej sytuacji. Nie będę się nią usprawiedliwiał, bo nie o to tutaj chodzi. Tu chodzi o zasady. Te kurwy bez honoru…
– Słownictwo, Russell!
– Te tchórzliwe świnie wyzywały całą drużynę, a w szczególności kapitan drużyny Krukonów w taki sposób, że nikt nie powinien puścić tego bez konsekwencji. A już tym bardziej rzucania zaklęć w osobę pozbawioną możliwości obrony. W takiej chwili obudziła się moja dusza „prawdziwego Gryfona” – jako mąż honoru, porzuciłem swoją leniwą naturę i rzuciłem w wir walki. A to, że najpierw zabrałem pałkę do odbijania tłuczków i połamałem kilku z tych idiotów… Czy to istotne? – Chciał zrelacjonować wydarzenie równie rzeczowym tonem, co ten dyrektorki, ale gdzieś w połowie wypowiedzi jego słowa zaczęły być bardziej jadowite, niż sam mógłby przypuszczać.
Dyrektorka ciężko westchnęła, kręcąc głową w wyrazie zrezygnowania. Gdy spojrzała na niego, wydawała się być tym wszystkim zmęczona.
– Odejmuję dziesięć punktów Gryffindorowi za twoje złe zachowanie na stadionie – powiedziała, a widząc jego chęć zaprotestowania, spojrzała na niego w taki sposób, że poczuł dojmujący chłód. – Gryffindor otrzymuje piętnaście punktów za… twoje męstwo i bohaterstwo. Ale szlaban i tak cię nie ominie. Gdy wydobrzejesz, zgłosisz się do profesora Hagrida. Czy chcesz coś jeszcze dodać?
Gabriel zastanawiał się przez dłuższą chwilę, analizując swoją sytuację. Słowa, które wypadły z jego ust w następnej chwili, zadziwiły również jego:
– Co trzeba zrobić, żeby zostać łamaczem zaklęć lub hodowcą smoków?
Profesor McGonagall uśmiechnęła się na odchodne, pozostawiając go bez odpowiedzi. Opadł więc z powrotem na poduszki i zamknął oczy. Nie minęło wiele czasu, gdy szkolna pielęgniarka ponownie pojawiła się przy nim i zmusiła do wypicia kolejnej porcji środków przeciwbólowych. Przez chwilę nic nie czuł, a nagle łóżko szpitalne wydało mu się miękkie jak chmura. Nie mając siły na walkę z coraz cięższymi powiekami, osunął się w ciszę pozbawioną snów.
– Ogarnij się, gówniarzu, nie zabili go przecież! – kobiecy szept przeszył ciszę zaraz po natrętnym szarpaniu go za ramię. Drugi głos odciął jej się imitacją wypowiedzianych przed chwilą słów.
Gabriel z niechęcią otworzył oczy. Potrzebował chwili, żeby w ciemności dostrzec nachylone nad nim rodzeństwo Kante. W pewnym momencie błysnęły mu prawie świecące w mroku zęby Tony’ego, który wciąż trzymał rękę na jego ramieniu.
– Co wy… – zaczął cicho, nie chcąc ich wydać. Zamiast werbalnej odpowiedzi, poczuł jak oboje chcą go udusić w uścisku. – Nie powinniście przychodzić.
– A ty tłuc się z dziesiątką Ślizgonów! – zganiła go Wenus. Zaraz jednak znów wyściskała go, a on błogosławił brak światła, które mogłoby pokazać wykwitające na jego policzkach rumieńce. Opanował się jednak w moment, klepiąc ją w ramię, żeby odpuściła.
Nie czuł się specjalnie zaskoczony tym, że to mieszkańcy najmniej lubianego domu w Hogwarcie byli zdolni do takiego zachowania. Wysłuchał w spokoju relacji rodzeństwa na temat tego, co działo się od momentu jego utraty świadomości na stadionie. Według ich informacji, McGonagall wpadła w szał, odbierając Slytherinowi tyle punktów, że nic nie było w stanie pozwolić im obronić tytułu najlepszego domu. Każdego ucznia przeniesiono do skrzydła szpitalnego, gdzie natychmiast wezwano pozostałych opiekunów domów. Podobno Horacy Slughorn był o włos od zawału, gdy usłyszał o zachowaniu swoich podopiecznych. Na oczach dyrektorki dał każdemu szlaban oraz zalecił natychmiastowe wezwanie ich rodziców. W niedługim czasie większość szkoły prześcigało się w opowiadaniu różnych wersji bójki, jakby ta działa się przy pełnych trybunach.
– Tylko ty potrafisz zakręcić wszystko tak, żeby najpierw jakiś dom cię znienawidził, a potem chciał nosić cię na rękach. Uwierz mi, sam słyszałem na korytarzu, jak kilka lasek z szóstego rocznika twierdziło, że ugoszczą cię po królewsku, gdy wyjdziesz stąd. Nie zapomnij tylko w tym wszystkim o mnie, brachu – zakończył w swoim stylu Tony. W trakcie opowieści rozsiadł się wygodnie na łóżku Gabriela, za nic robiąc sobie jego protesty.
– Masz to, o czym marzyłeś. Teraz jesteś sławny – skwitowała to z mniejszym entuzjazmem Wenus. – McGonagall pewnie dała znać naszym rodzicom o tym, dlatego nie zdziw się, jeśli z samego rana tu będą. Idziemy, mam jeszcze sporo roboty. Dobranoc – nachyliła się i pocałowała go w policzek. Tony przybił mu piątkę, wcisnął w dłoń wygranego w zakładzie galeona i rodzeństwo wykradło się bezszelestnie ze skrzydła szpitalnego.
– Ej, bohater, podejdź tu – usłyszał z łóżka po prawej stronie, jak tylko znów zapadła cisza. Potrzebował chwilę, żeby rozpoznać ten głos. Jako że senność mu minęła, postanowił wstać. Lekko zachwiał się na nogach, ostrożnie przeciągnął się i wyszedł zza parawanu. Nie zdziwiło go, że przed twarzą wyrósł mu kolejny. Za papierową ścianą oczekiwała na niego Amy Romero. Sycząc z bólu, oparł się o szafkę nocną przy jej łóżku.
Milczeli wspólnie przez kilka minut. Wreszcie dziewczyna wydostała spod kołdry rękę i poklepała nią wolny kawałek materaca. Gabriel usiadł na nim z cichą wdzięcznością. Nie patrzył jej w oczy, zamiast tego obserwował poruszane ruchem wiatru korony drzew Zakazanego Lasu.
– Ja… tego… dziękuję za interwencję – wyszeptała. Zdziwiło go, że w jej głosie nie było już tej władczości.
Prychnął w odpowiedzi, po raz pierwszy koncentrując swoją uwagę na niej. Teraz było mu wszystko jedno.
– Jest jak jest. Po co drążyć temat? – Taka odpowiedź zbiła ją z tropu. Musiała słyszeć jego wcześniejsze rozmowy, skoro ruszyło ją sumienie. Przynajmniej tak myślał.
Poczuł ciepło jej dłoni, gdy położyła ją na jego własnej. Napiął się cały, jakby ktoś go spetryfikował. Wolna ręka zadrżała mu z nerwów, gdy tylko do tego doszło.
I co teraz zrobisz, cwaniaku?
Zamknij się!
Nooo…
– Dobranoc, Amy Romero – rzucił bezbarwnie, bezceremonialnie strącając jej rękę i wracając do swojego łóżka.

5 komentarzy:

  1. No witam!
    Ty wstajesz o nieludzkich godzinach, a ja o podobnych chodzę spać. Nocne marki tak mają, ale przynajmniej nadrabiamy zaległości ;)
    Podobało mi się. Naprawdę mi się podobało. Tym razem nie znalazłam chyba żadnego błędu, co ci się chwali, ale to pewnie dlatego, że tak wciągnęłam się w bójkę Russela, że jakoś straciłam ochotę na szukanie dziury w całym.
    No więc - Amy Romero. Wymyśliłeś ją czy wystąpiła gdzieś w kanonie? Bo mam tak silne deja vu na myśl o tym imieniu, że gdzieś musiałam je słyszeć. Masz plusa za hiszpańską wstawkę - "bruja" czytana jako "bruha" to po hiszpańsku właśnie "wiedźma", co pewnie powiedział Ci wujek Google, co? ;) Nasza Wiedźma z Panamy jest świetna i uwielbiam takie charaktery, ale to pewnie dlatego, że sama taka bywam. :B
    Świetnie opisujesz bardzo dynamiczne sceny. Pojedynki, bójki i tym podobne wychodzą Ci tak wciągające, że zapomniałam wszechogarniającym mnie zmęczeniu i dosłownie utonęła w wykreowanym przez Ciebie świecie.
    Jedyna, drobna uwaga - to może kwestia tego, że jest za dwadzieścia trzecia, ale pogubiłam się przy różnych wersjach tego, jak Gabriel poranił sobie dłonie. Ta z meczem i butelką to ta prawdziwa, tak?
    Chyba następnym razem zrobię sobie herbatę, zanim zabiorę się za czytanie. Jestem troche rozkojarzona, jeśli mam być szczera. Szkoda, że nie zabrałam się za twój rozdział wcześniej, bo dobrze bawiłam się przeżywając Hogwart z Russelem. Aż chcę się krzyczeć: "Mało!" ;)
    Komentarz chyba krótszy niż zazwyczaj, ale to mi chyba wybaczysz, prawda? :D A teraz wybacz, zmykam spać ;)
    Życzę weny i czasu na odpoczynek po harówce w pracy, szczególnie kiedy bywa tak gorąco :)
    Stron Hunter

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wczoraj coś się popsuło i nie opublikowało mojej odpowiedzi. Spróbuję ją napisać jeszcze raz.

      Postać Amy Romero jest w pełni moją własnością i wymysłem. Imię dość popularne, więc równie dobrze ktoś mógł gdzieś tak nazwać jakąś bohaterkę. Od początku "stworzenia" jej, był zamysł stworzenia z niej hiszpańskojęzycznej wiedźmy, do czego nie był mi potrzebny Wuj Gugl, bo język lekko kojarzę :)

      Sceny dynamiczne zawsze staram się dopracowywać. Układam wszystko w głowie, odtwarzam, wizualizuję, poprawiam do oporu. No i akcja szła mi zawsze najłatwiej od samego początku (czyli od bycia około szesnastoletnim gnojkiem).

      Lewa ręka Gabriela została pocięta butelką, a prawa nasmarowana czymś dziwnym przez Tony'ego. Ot tak, dla żartu.

      W pierwotnej wersji było założenie, że uniknę historii z Hogwartu. Już przy pierwszym retrosie stwierdziłem, że to jednak fajna zabawa. Mam w zanadrzu przynajmniej jedno wspomnienie.

      Jak już napisałem u Ciebie, mam trochę materiału na nowy rozdział, ale całkowicie brakuje mi czasu. Obecnie w pracy mam totalny kipisz, przez co nie mam w ogóle życia prywatnego. Przynajmniej do końca miesiąca.

      Usuń
  2. Ach, przeczytałam ten rozdział w lipcu i widzę, że zapomniałam skomentować... No to teraz przeczytałam jeszcze raz. :P I nadal mi się podoba! Wstawka z Hogwartu była bardzo udana - jak miło, że wreszcie jakaś męska postać nie jara się Quidditchem. To naprawdę odświeżające.

    Najbardziej podoba mi się chyba sama postać Russella. Jego fascynacja mugloską kulturą, to, że czasem wychodzi z niego taki Mr. Hyde i to, że chciał być łamaczem klątw albo hodowcą smoków bardziej niż aurorem. No i przecież komitywa z Hagridem! <3 A także to, że nie trafiła mu się taka świetlana przyszłość, jakby to prof. McGonagall chciała. Chociaż kto wie, może jeszcze wszystko przed nim. ;p O ile napiszesz kolejny rozdział! Nadal czekam na złego Pottera.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uff! Gdyby się nie podobało przy drugim razie, to bym się podkopał emocjonalnie.

      Lubię zrobić jakąś postać odbiegającą od normy. No i na takiego wyrósł ten Gabryś - gardzący lataniem wszelkiego rodzaju (bo gdyby ktoś chciał, żeby ludzie latali, to by im dał skrzydła). Tak naprawdę, to już wtedy miał tyle za uszami, że mogli go zesłać na herbatę do dementorów. Ale miał w planach odskocznię, którą po pewnym czasie wcielił w życie. Niestety, to nie była hodowla smoków :(

      No mówię, pisze się. Praca zawiesiła wszystkie procesy twórcze. Pamiętaj, że kto prosi, ten może dostać. Ale be carefull what you wish for ;)

      Usuń
    2. Yasss, lubię wszystko co złe i okrutne - ale tylko w świecie fikcji. Mam nadzieję, że Gabryś wyjdzie z tego cało, bo inaczej byłoby szkoda. Może jeszcze kiedyś otworzy hodowlę smoków. ;(

      Usuń