wtorek, 18 kwietnia 2017

3. Piętno przeszłości

Co się dzieje?
Był w pokoju pochłoniętym przez mrok. Obudziły go krzyki zza ściany. Bardzo głośne krzyki. Jakiś mężczyzna, pomimo późnej pory, był niesamowicie głośny. Sięgnął do lampki stojącej na szafce po lewej stronie łóżka. Blade światło padło na żółto–czarne ściany. Półka po drugiej stronie niewielkiego pomieszczenia zastawiona była maskotkami borsuków i zdjęciami z poruszającymi sie postaciami.
W kręgu światła widać było dokładnie jedną fotografię. Na lekko podrdzewiałej huśtawce było posadzone około czteroletnie dziecko w podziurawionym i brudnym stroju jednego z komiksowych superbohaterów. Bez wątpienia chłopiec był bujany przez kobietę, najpewniej matkę. Wysoka, w przeszłości ładna, jednak z odciśniętym na sobie piętnem czasu, uśmiechała się nieśmiało do obiektywu. Patrząc czule na swojego syna, jedną ręką odgarniała wielobarwny kosmyk włosów sprzed oczu.
Przecierając oczy i tłumiąc ziewnięcie opuścił bose stopy na podłogę. Wstał, ubrany w nieco za małą pidżamę w misie. Stojąc wyprostowanym miał głowę na wysokości czubka lampki nocnej. Miał siedem lat.
– Spójrz tak na mnie jeszcze raz, a ci zajebię! – Krzyczał dalej, grożąc komuś. Sądząc po jego tonie, to nie były żarty.
Mały Gabriel przelotnie zobaczył w oknie swoje odbicie. Pucołowata twarz z czupryną potarganych płowych włosów sięgających za uszy odbijała się w szkle.
Nacisnął na klamkę u drzwi, na których były przyklejone koślawe rysunki jego autorstwa. Stanął w progu pokoju, kolejny raz przecierając oczy. Na zewnątrz było bardzo ciemno, nawet nie miał siły myśleć o tym, która jest godzina.
Krzyki dobiegały z jego prawej strony. Również stamtąd na korytarz wpadała smuga światła. Ruszył tam, prowadzony dziecięcą ciekawością. Nieśmiało zajrzał do kuchni. Na tle błękitnej ściany stała kobieta w koszuli nocnej. Ta sama, którą widział na zdjęciu. Trzymając się pod boki, mierzyła wzrokiem w kierunku kogoś niewidocznego zza drzwi.
– Jak to, kurwo, nie przygotowałaś mi kolacji? – Grzmiał ukryty męski głos. Wreszcie wszedł w pole widzenia siedmiolatka. Był to jego ojciec, mugolski robotnik. Musiał niedawno wrócić z pracy. Lekko się chwiał na nogach, momentami mając problem z wypowiedziami. Nie był człowiekiem przystojnym, za to o potężnej posturze. Jeszcze w stroju roboczym i ubrudzony smarami, kipiał ze złości. Dowodem na to były dłonie tak mocno zaciśnięte w pięści, że bielały mu kłykcie.
Kobieta, jakby przyciągnięta siłą woli, odwróciła głowę w kierunku przestraszonego chłopca. Ten moment wykorzystał mężczyzna, który popchnął ją na stojące kilka kroków za nią meble. Gdy jego matka, choć poobijana, zdołała się podnieść, została trafiona wierzchem dłoni w twarz. Zatoczyła się na ścianę, ocierając krew z rozciętej wargi. Ojciec Gabriela tłukł ją okrutnie przez kolejnych kilka minut.
Mamo!
Wreszcie od niej odstąpił o dwa kroki. Oczom Gabriela ukazała się zmaltretowana twarz jego matki. Siedziała skulona w kącie, próbując ukryć obitą i zakrwawioną twarz przed synem. Nie miała jednak sposobu na ukrycie urywanego szlochu.
Jego ojciec stał nad nią, ciężko dysząc. Gabriel zakrył usta dłonią, nie chcąc krzyczeć. Nauczył się, że ojca nie należy prowokować, gdy wpada w szał. Nauczył się na własnej skórze.
Gdy tylko mężczyzna odwrócił się, jego twarz wykrzywiła się karykaturalnie. Szczęka opadła nienaturalnie nisko, ręce wydłużyły się, a oczy błysnęły zielenią. Dzika bestia rzuciła się na dziecko z rykiem.

NIE!
Przebudził go błysk światła. Leżał w swoim łóżku z czterema kolumienkami. Wieża Gryffindoru została zaatakowana porannymi promieniami słonecznymi, przedzierającymi się przez warstwę chmur.
Nie trafiłem do domu, w którym była mama, chociaż powinienem. Jestem mierną ciamarajdą, a trafiłem do domu osób odważnych i zaradnych. Ironia losu.
Trzy dni wcześniej rozpoczął się jego drugi rok nauki w Hogwarcie. Sprawdził, czy pozostali chłopcy z jego sypialni spali. Słysząc ich równe oddechy, pospiesznie wysunął się spod kołdry i stanął bosymi stopami na podłodze. Mając na sobie jedynie dolną część pidżam, wpatrywał się w okno. Widział dym unoszący się z komina chatki Hagrida i potężnego gajowego krzątającego się wśród grządek. Zakazany Las falował na wietrze, przypominając wzburzone morze zieleni.
Gabriel szybko sięgnął po zmiętą koszulę i założył ją szybko na siebie, chcąc ukryć siniaki po kłótni, która miała miejsce chwilę przed wyjazdem do szkoły. Ojciec skatował go, gdy stanął w obronie matki. Jako dwunastolatek nie miał jeszcze wystarczającej siły do powstrzymania dorosłego mężczyzny, który pół życia przepracował fizycznie. Na dodatek ani nie mógł, ani nie potrafił powstrzymać go czarami.
Jeszcze będzie czas.
Ubrał się w szkolny mundurek, spakował rzeczy potrzebne na zajęcia odbywające się tego dnia i po cichu wyszedł do pokoju wspólnego. W większym pomieszczeniu już było wielu Gryfonów, którzy czekali na swoich kolegów z grup. Kilku starszych uczniów spojrzało na niego przelotnie, nie zwracając na niego większej uwagi.
Gabriel przeszedł pomiędzy nimi, patrząc pod nogi. Udało mu się wyjść przez dziurę w portrecie i ruszyć do Wielkiej Sali z myślą o śniadaniu. Czasami krzywił się, gdy obite ciało przypominało o swoich dolegliwościach. Po kwadransie zasiadał już przy stole swojego domu, nakładając sobie na talerz smażone kiełbaski i nalewając do pucharu soku dyniowego.
– Grubasie, nie przejedz się – syknął ktoś za jego plecami.
Gabriel zwiesił smętnie głowę nad talerzem. Był tu drugi rok, a ze względu na swój wygląd, ludzie często nie dawali mu spokoju. Zanosząc się śmiechem, trzech starszych uczniów w barwach Slytherinu odeszło w kierunku swojego stołu.
Powiódł wzrokiem wzdłuż stołu, gdzie zasiadało coraz więcej mieszkańców jego domu. Obok niego, bo siedział na samej krawędzi, wciąż była pustka, w której mogło się zmieścić kilka osób. Kilka osób z jego klasy minęło go bez słowa, w tym chłopcy mieszkający z nim w tej samej sypialni.
Dziwisz się? Nikt nie chce się zadawać z mazgajowatą kluchą. Spójrz, sowia poczta. Kiedy ty ostatni raz coś dostałeś?
Zamknij się.
Takie rozmowy ze samym sobą były dla niego codziennością. Wykształcił to w sobie jeszcze przed rozpoczęciem nauki w Hogwarcie. Pozwalało mu to ukryć swoje problemy przed światem. Dzięki temu nie szukał przyjaciół i nie zwierzał się nikomu ze swoich problemów. Dlatego też siedział sam, bo nie zamierzał na siłę szukać sobie towarzystwa.
Rzeczywiście, do Wielkiej Sali wleciała cała chmara sów. Każda z nich miała przesyłkę dla jednego z uczniów. Od listów po paczki z rzeczami, które ktoś zapomniał spakować przed przyjazdem do Hogwartu. Czuł ogromny wstyd widząc kolegów odpakowujących paczki. Jeden z nich właśnie odpakowywał nowy model miotły wyścigowej. Wyczuwając spojrzenie Gabriela, spojrzał na niego z uśmiechem wyższości.
Trudno było mu się dziwić. Był z bogatej rodziny, o twarzy małego anioła, na dodatek otoczonej jasnymi lokami. Siedząc w kręgu szkolnych przyjaciół, głośno zachwalał swój nowy nabytek. Na tyle głośno, że ludzie siedzący przy sąsiednim stole odwracali się w jego kierunku.
Pozer.
Też byś chciał być takim pozerem przecież.
Nawet jeśli… przecież mogę zmienić swoją twarz.
Ale nigdy nie będziesz nim.
W milczeniu pochłonął swoje śniadanie i pospiesznie odszedł od stołu. Nie wiedząc, że jest obserwowanym, wyszedł przez drzwi Wielkiej Sali. Wiedząc, że zaczyna dzień eliksirami, z których nie był nawet średnim uczniem, szedł z jeszcze gorszym nastrojem. Zadawał sobie w duchu pytanie, czy ten dzień może być jeszcze gorszym.
Po godzinie eliksirów z profesorem Slughornem, wyszedł z głową spuszczoną jeszcze niżej. Wywlókł się z sali jako jedna z ostatnich osób, które nie były faworytami Starego Ślimaka. Był już naprawdę blisko schodów prowadzących do zamku, kilka kroków od pierwszego stopnia.
– Świnko, dokąd tak pędzisz? – Usłyszał za plecami ten sam głos, co podczas śniadania. Nie zdążył się odwrócić w jego kierunku, gdy jakieś silne ramię chwyciło go za kołnierz i zaciągnęło w ciemność poza korytarzem.
Szarpał się do granic możliwości swojego dwunastoletniego organizmu. Nie mógł jednak konkurować z bandą starszych od niego nastolatków. Jednego trafił piętą w stopę, za co oberwał pięścią w brzuch. Pociemniało mu w oczach, a powietrze uszło z jego płuc. Czuł, że zaraz nie wytrzyma ze strachu. Był tak przerażony, że nie mógł wydobyć z siebie choćby pisku. Poza tym, kto by miał mu pomóc?
– Takie szyneczki, to w piwnicy wieszamy na hakach – zauważył jeden z osiłków, a reszta odpowiedziała mu śmiechem.
Mrok rozświetliło światło z czterech różdżek. Za jego plecami zatrzasnęły się drzwi. Któryś ze Ślizgonów zmusił go do spojrzenia w lewo. Na belce pod sufitem, w blasku światła rzucanego z różdżek, jaśniały kajdany. Z twarzy Gabriela odpłynęła cała krew. W tym momencie był wdzięczny, że ktoś go przytrzymuje, bo nogi zaczynały odmawiać mu posłuszeństwa.
– Spokojnie, szyneczko – mruknął ten sam Ślizgon, co podczas śniadania. – Chłopaki, do roboty, do świnka nam kwiknie zaraz.
Szarpał się, w akcie ostatecznej desperacji. Dostał trzykrotnie w twarz, aż zawisł w ramionach oprawcy. Usłyszał zaklęcie, które uniosło go w powietrze. Płakał z bezsilności. Łzy znaczyły słone ślady na jego pucołowatych policzkach.
Matka kłamała. Twierdziła, że Hogwart jest domem. Ani tutaj, ani nigdzie indziej, nie jest dla nas dobrze.
I co z tym zrobisz? Bo jak na razie, to wisisz.
– Zabiję was wszystkich! Wy durne, śmierdzące, cuchnące smoczym łajnem, obślizgłe śmiecie! – Krzyknął wywołując tym samym salwę śmiechu oprawców. Przytrzymujące go w powietrzu przestało działać. Łańcuchy zadzwoniły, gdy opadł kilka centymetrów, opierając swój cały ciężar na nich. Kajdany wbiły się w jego nadgarstki. Teraz już nie płakał, tylko ryczał.
– No już, szyneczko. Dobrze, pozabijasz nas. Jest tylko jeden warunek – Ślizgon uśmiechnął się cwaniacko, patrząc po swoich towarzyszach – musisz się uwolnić.
Obserwowali jego szamotaninę przez kilka minut, aż wreszcie zamilkł i zawisł ze spuszczoną głową.
– Co tak śmierdzi? – Zapytał jeden z nich. Drugi, jakby wiedziony jego słowami, zbliżył się do wiszącego chłopca. Im był bliżej, tym bardziej się krzywił.
– Ej, chłopaki, zeszczał się – podsumował swoją obserwację. – Szynka–szczynka.
Pozostali ryknęli śmiechem, który potoczył się po lochach. Pozostawiając go samego, wyszli, a po korytarzach niosła się przyśpiewka, którą w niedługim czasie podchwyciło więcej osób, zamieniając życie Gabriela w piekło.
– Szynka–szczynka, nananananana! Szynka się posikała, nananananana!

Gabriel gwałtownie przebudził się, odganiając senne wizje. Zakrył twarz dłońmi, próbując się opanować. Był cały spocony, przez co koszulka lepiła się do niego. Bał się, że szaleńczo łomoczące serce zaraz przebije się przez jego klatkę piersiową i ucieknie.
Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa, KURWA!
Opuścił stopy na podłogę. Gdy podniósł się z łóżka, panele cicho zaskrzypiały przy kilku krokach.  Zapalił światło, dzięki czemu mógł spojrzeć w lustro. Wciąż dziko zarośnięta, poznaczona bliznami twarz odbijała się w lustrze. Przesunął palcami po ciemnych półksiężycach sińców pod oczami, mrucząc coś bez sensu.
Im dłużej patrzył na siebie, tym większą czuł odrazę. Wreszcie ze zwierzęcym rykiem uderzył w szkło raz i drugi. Nie czując ulgi, rozniósł całą szafę. Stojąc pośrodku rozczłonkowanych drewnianych zwłok, ciężko dyszał. Nie zwracając większej uwagi na powbijane w dłonie kawałki szkła i drzazgi, wrócił po różdżkę. Zakładając leżące na podłodze spodnie,  już słyszał hałas wywołany przez wybiegających ze swoich pokojów innych gości Dziurawego Kotła.
Boją się.
Oczywiście, że się boją, jesteś bestią.
Sam jesteś bestią, już zamknij gębę.
Czyżby?
Jak nie ty, to kto?
Ty, ja… my. Przecież jesteśmy tą samą osobą.
Czy ja wariuję?
A czy ja jestem normalny? Czym jest normalność, misiu?
NIE.MÓW.DO.MNIE.W.TEN.SPOSÓB!
Budzi wspomnienia? Mój biedny, pluszowy…
ZAMKNIJ, KURWA, PYSK!
Nie do końca pamiętał, co się stało. Wiedział, że zamknął za sobą drzwi. Odpychając od siebie kilku mężczyzn przeszedł przez korytarz, kierując się do schodów prowadzących piętro niżej. Odprowadzony szeptanymi groźbami, zszedł do baru. Nikt nie śmiał powiedzieć mu w twarz tego, co o nim w danej chwili myślał.
W sali nie było już wielu gości. Sześciu mężczyzn siedziało stłoczonych przy stole w dalekim kącie. Słysząc ich głośnie i nieskładne rozmowy, musieli już tak debatować nad butelką bardzo długo. Gabriel wolał w tej chwili trzymać się od nich jak najdalej z prostego powodu. Wolał swoją furię utopić w alkoholu, zamiast w cudzej krwi.
Młoda dziewczyna, całkiem ładna, o sięgających do ramion czerwonych włosach i dużych ciemnych oczach stała za barem, przyglądając mu się z mieszanką przerażenia i zainteresowania. Mężczyzna nie odezwał się do niej, wyciągnął ze spodni garść złotych galeonów, a palcem wskazującym drugiej dłoni pokazał pokrytą niewielką warstwą kurzu butelkę.
– Co się stało z pana dłońmi? – zapytała nieśmiało, stawiając na kontuarze butelkę i szklankę. Gabriel tylko chrząknął w odpowiedzi, a ruchem różdżki odkorkował butelkę. Zniesmaczona brakiem odpowiedzi, odeszła przywołana przez hałaśliwą gromadę.
Alkohol palił go w gardło i sprowadzał ogień w jego ciało. Nie miał zamiaru pić ze szklanki. Wolał się upijać, przykładając butelkę do ust. Osuszył butelkę w nieco ponad dwadzieścia minut. Zamroczony, ociężały, a przede wszystkim z utopionymi głosami w głowie, siedział opierając czoło dłonią.
– Sidy of staaz, eł jy szajyn żas wo miii – nucił typowo pijackim bełkotem. Lekko kiwał się przy tym, niebezpiecznie balansując na granicy upadku z taboretu.
– Evelyn, słodka, przynieś nam jeszcze jedną butelkę! – Któryś z mężczyzn z odległego kąta głośno zawołał na barmankę, która miała nieszczęście jeszcze pracować. Zmęczona młoda kobieta przywołała na twarz zawodowy sztuczny uśmiech, złapała zamówioną butelkę wypełnioną alkoholem i szybko poszła do wołających ją klientów.
– Już się robi! – Krzyknęła ochoczo w odpowiedzi. Najemnik mógł przysiąc, że usłyszał jeszcze coś o pierdolonych pijakach, którzy mogą wypierdalać z lokalu.
Obraz przed oczami zdawał się mieć odmienne pojęcie o perspektywie. Przedmioty za barem lekko falowały, zmieniając przy tym swoje położenie i mnożąc się. Wreszcie odważył się spojrzeć na dłonie. Nie czuł bólu, który w normalnych okolicznościach by doprowadził go do pasji, a teraz leżał na dnie głębokiej studni wypełnionej mocnym trunkiem, równie dobrze mogącym służyć do oczyszczania ran. Woląc nie ryzykować rzucania zaklęć w takim stanie, cierpliwie poczekał na powrót czerwonowłosej Evelyn.
– Jeszsze ra do zao – burknął, gdy ta wreszcie odeszła od jeszcze głośniejszych niż wcześniej mężczyzn. Przesuwając w jej stronę kolejne złote monety, wykupił sobie jej milczenie na temat swojego upodlenia. Zamiast tego sama otworzyła mu butelkę i podsunęła ją pod sam nos.
Przy którymś z kolejnych łyków, ktoś niefortunnie wpadł na Gabriela. Alkohol wylał się na jego koszulkę i spodnie. Było to niczym w porównaniu z tym, co miało się właśnie obudzić.
– Evelyn, słodka, co robisz po pracy? – Jeden z pijanych gości Dziurawego Kotła, z tych hałaśliwych, postanowił podejść do baru chcąc zaimponować barmance. – Mógłbym cię odprowadzić… może do mnie? Nie wyglądasz na taką, co to nogi długo trzyma ze sobą.
Zawieszony w gęstej substancji umysł Gabriela powoli budził się ze snu. Był zalany, tego nie mógł ukryć. Jednak szturchnięte kijem bohaterstwo otworzyło leniwie oczy. Sam mężczyzna spojrzał spode łba na sąsiada. Całkiem typowy, średniego wzrostu, lekko zaokrąglony z przodu, z postępującym ubywaniem brązowych włosów. Na dodatek z irytującym wąsikiem i alkoholową pewnością siebie.
Słysząc niewybredną odmowę, na dodatek zakończoną dość mocnym określeniem jego pochodzenia, jakoby jego matka miała współżyć z trollem, głośny klient złapał Evelyn za rękę.
– Wypierdalaj! Puść mnie, bo łeb urwę przy samych jajach, ty tępy kutasiarzu! – Barmanka darła się wniebogłosy. Ściągnięte wiszącą w powietrzu awanturą osoby mieszkające na piętrze stanęły na klatce schodowej. Gabrielowi udało się wreszcie zmusić ciało do ruszenia z miejsca. Podnosząc się z taboretu, zrobił chwiejny krok do klienta. Ten, niczego się nie spodziewając, został złapany za potylicę dłonią przypominającą rozmiarem bochenek chleba. W następnej chwili leżał oszołomiony na podłodze, z nosem wbitym w czaszkę.
To teraz czas na przedstawienie.
Reszta jego kompanów potrzebowała dłuższej chwili, żeby zrozumieć te zdarzenie. Wreszcie, zgodnie z założeniem Gabriela, z hukiem odsunęli krzesła. Głośno mu grożąc, w piątkę zbliżyli się do baru.
Pijacka szamotanina była bardzo krótka i dynamiczna. Russell złapał pierwszego za krawat i przyciągnął do siebie, uderzając z całej siły czołem w jego nos z siłą muła pociągowego. Pozwoliło to drugiemu z jego przeciwników trafić go pod żebra. Trzeci kopnął go w kolano, obalając go na jedną nogę. Zanim zdążył uderzyć go jeszcze raz, dłoń mężczyzny zacisnęła się na jego kroczu, odbierając całą chęć do walki. Łokieć drugiego ramienia trafił gdzieś w brzuch innego awanturnika.
– Czym on, kurwa, jest! – krzyknął wściekle jeden z napastników. Zaraz po tym Gabriel, który zdołał się podnieść, rzucił nim o jeden ze stołów. Mebel nie wytrzymał tego uderzenia, pękając z trzaskiem pod spadającym na niego ciałem.
Ten, którego męskość została zagrożona, dał radę się podnieść. Wciąż nieco oszołomiony, zatoczył się na najemnika, młócąc ramionami jak wiatrak. Nawet udało mu się trafić najemnika w twarz. Ten, zstępując w otchłań szaleństwa, chwycił stojącą na barze butelkę i rozbić na skroni ludzkiego wiatraka, który padł jak rażony piorunem. Ostatni, który jeszcze nie włączył się w awanturę, dostał w brzuch szyjką butelki.
No i masz, dumny jesteś?
– Na tzo się haaapisz? – Burknął na odchodne, kierując się w stronę wyjścia na Pokątną. Z problemami, dopiero za czwartym razem wystukał odpowiednią kombinację, dzięki której przedostał się na ulicę ukrytą przed większością Londynu.
A wydarzenia mające miejsce na Pokątnej, miały tam pozostać.

Jakiś wściekły krasnoludek walił młotkiem w potężny dzwon w jego głowie. Z pewnymi obawami otworzył oczy. Zaraz tego pożałował. Patrzenie sprawiało tyle bólu, że chciało mu się od tego wymiotować.
Na brodę Merlina…
– Obudziłeś się, to dobrze. Jesteś bardzo hałaśliwym dzieckiem, jak się upijesz – odezwał się ktoś kilka kroków przed nim. Słysząc głos, krasnal zareagował jeszcze silniejszym tłuczeniem w dzwon. Ból był nie do zniesienia.
– Wody – ledwo wydusił z siebie. Po kilku próbach, udało mu się podnieść do pozycji siedzącej. Ukrył twarz w dłoniach, wciąż walcząc z nasilającym się odruchem wymiotnym.
Kac stulecia.
– Nie wiem, ile wypiłeś, ale ja bym zdychała po takiej dawce – zauważyła jakaś kobieta. Ktoś delikatnie klepnął go w ramię. Gdy Gabriel podniósł ociężałą głowę, zauważył przed oczami szklankę z wodą, którą trzymała delikatna dłoń. Szybko pochwycił naczynie i wypił całą zawartość na raz.
Odczekał dłuższą chwilę, aż wreszcie spojrzał na swoich gospodarzy. Na krześle przed nim, z założoną nogą na nogę, siedział Ron Weasley. Kobietą, która podała mu wodę, była jego małżonka.
– Wiesz, że gadasz przez sen? – Usłyszał zza pleców kolejny znajomy głos. Ginny Potter stanęła po prawej stronie kanapy, na której on siedział. – Jakieś dziwne rzeczy, zupełnie pozbawione sensu.
– Ta, i strasznie się rzucasz – wtrącił Ron, śmiejąc się przy tym – gdybyśmy cię nie spetryfikowali, to byś się na nas rzucił.
Gabrielowi nie było głupio. Pijany i po takich koszmarach, musiał odreagować. Dopiero teraz zauważył, że jego dłonie są pozbawione śladów po wczorajszym niszczeniu szafy. Wstał z kanapy i lekko się zachwiał. Cudem utrzymując równowagę, przeszedł po pokoju. Stając przy oknie, odruchowo przesunął dłonią po twarzy.
– Jak często zmieniałem wygląd? Nawet drobne szczegóły? – Zapytał opierając się o ramę okna.
– Myślisz, że to widać, gdy jest środek nocy? – Odcięła się żona ministra. – No i nie usłyszeliśmy żadnego magicznego słowa za to, że uratowaliśmy twoją pijacką dupę.
I się nie doczekali. Najemnik, jeszcze nie tak dawno przez nich wynajęty, poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Nie było by nic dziwnego w tym, skoro siedział w jednym pomieszczeniu z trójką innych osób. Ale ktoś patrzył na niego z zewnątrz.
– Radzę wam się stąd zabierać. Ktoś was znalazł – powiedział ledwo słyszalnie.
Nie posłuchali go. Słyszał jak rzucają zaklęcia ochronne. Wreszcie zauważył ruch. Do budynku, w którym przebywał, weszła duża grupa osób w czarnych płaszczach. Każde z nich miało głowę ukrytą pod kapturem.
– Gdzie moja różdżka? – Zapytał odwracając się do nich. W odpowiedzi na jego pytanie, Ron wyciągnął ją z kieszeni i rzucił mu. Jakimś cudem Gabriel zdołał ją chwycić. Zaraz po tym stanął, mierząc nią w drzwi. Minuty ciągnęły się niesamowicie. Jego skacowany organizm mobilizował się bardzo niespiesznie, co jeszcze bardziej go irytowało.
Ktoś zapukał do drzwi, jak gdyby nigdy nic.
Ministerstwo? Przecież oni nie pukają.
Wydawało mu się, że któreś z wielkiej trójcy powtórzyło jego myśl. W drzwi załomotano jeszcze dwukrotnie, za każdym razem z odstępem minuty pomiędzy razami. Najemnik spojrzał na swoich towarzyszy, krótkim ruchem ręki nakazał im ukrycie się w drugim pokoju. Tym razem go posłuchali. Gdy tylko zniknęli za drzwiami, ruchem różdżki otworzył te prowadzące do mieszkania.
– No to pięknie – mruknął do siebie. Ruchem głowy nakazał im wejście. Oddział ludzi w czerni wtłoczył się do niewielkiego pokoju, rozglądając się czujnie.
– Ciebie tu się nie spodziewałem, bracie – powitał go nieco niższy od niego czarnoskóry mężczyzna. Gdy ściągnął kaptur, jego twarz otoczyły zwinięte w długie dredy włosy. Krótką brodę pogładził palcami lewej ręki, uśmiechając się przy tym od ucha do ucha.
– A ja całego oddziału Talii.
Wpatrywali się w siebie przez długą chwilę. Gabriel na chwilę nie opuścił różdżki. Oprócz Tony’ego, pozostali zakapturzeni również do niego mierzyli. Wreszcie murzyn uniósł dłoń, na co wszyscy posłusznie odpuścili. Warknął krótki rozkaz, a zaraz zostali w pokoju we dwóch.
Ciekawe, Talia szuka fantastycznej trójki. Co wy od nich chcecie. I w jakie gówno ja się znowu wpakowałem przez schlanie mordy?
Te i inne myśli obijały się o dzwon w jego głowie, powodując jeszcze większą niedogodność. Skrzywił się, co nie uszło uwadze przyjacielowi z dawnych lat.
– Nie podoba ci się moja robota? – Zapytał, bawiąc się przy tym jednym z dredów. Jakby od niechcenia skinął na drzwi za sobą, przypominając mu o swojej obstawie.
Nie usłyszał od Gabriela żadnej odpowiedzi, co go wcale nie zaskoczyło. Widocznie wiedział, jak metamorfomag w ostatnich latach się zmienił. Gabriel tylko podszedł do kanapy i z wyraźną ulgą opadł na nią. Tony spoczął na fotelu, który uprzednio zajmował Ron. Zarzucając nogę na nogę, uśmiechnął się w rozbrajający sposób, jakby znowu był nastoletnim złodziejem, który dopiero zaczynał swoją przestępczą karierę.
– No, powiem ci, że czas cię nie oszczędzał – skomentował jego blizny na twarzy. Dawny kompan tylko skrzywił się na taką uwagę, pokazując mu środkowy palec.
– To tylko wierzchołek góry lodowej. Mam całkiem sporą kolekcję, ale nie jesteś kobietą, to się nie rozbiorę przed tobą – mruknął w odpowiedzi. – Lepiej powiedz, dlaczego tu jesteś?
Tony Kante roześmiał się tak szczerze, jak tylko może wieczne dziecko. Spojrzał na niego, jak na kolegę z piaskownicy, gdy postanowił kolejny raz się odezwać.
– Mówisz o mojej siostrze? Zapomnij o niej. Wydała na ciebie wyrok, który powinienem teraz wykonać bez mrugnięcia okiem. Jednak jest to sytuacja niezwykła, prawdziwy zbieg okoliczności, a moje goryle cię nie znają, więc jesteś kryty. To dlaczego tu jesteś? – Gabriel spojrzał na niego z politowaniem, przypominając że to on zapytał pierwszy, co Tony skutecznie zignorował.
– Znasz mnie. Mam kaca, a ty mnie podpuszczasz. Lepiej grzecznie mi odpowiedz, a później ja podzielę się z tobą moją historią trafienia tutaj – Gabriel wymierzył w niego oskarżycielsko palcem. Zanim Tony zdążył otworzyć usta, wyciszył pomieszczenie za pomocą zaklęcia i dopiero go zachęcił do rozmowy. Ponownie usłyszał historię o liście Percy’ego, jednak tym razem bez wyrzutów o zabicie Weasleya.
– Widzę, że ktoś ci opowiedział już o liście. No trudno, pieprzyć to, nie będę szukać winnego. Percy nam napisał o…
Zanim zdążył dokończyć, drzwi za plecami najemnika otworzyły się z hukiem. Wypadła przez nie Ginny, niczym zwiastun burzy. Wymierzyła oskarżycielsko różdżką w tył głowy Gabriela, a następnie w pierś Tony’ego. Gdyby ciemnoskóry zdawał sobie sprawę z realnego zagrożenia, które wisiało nad jego głową, by nie wybuchł śmiechem. A to właśnie zrobił, patrząc prosto w zielone oczy rudowłosej kobiety.
– Pani Potter, naprawdę jest pani gotowa mnie zaatakować? Na klatce schodowej oczekuje na mnie dwunastu doskonale wyszkolonych zabójców, którzy wejdą tu z drzwiami, jeśli za – tu spojrzał na złoty zegarek noszony na lewej ręce – cztery i pół minuty ja stąd nie wyjdę o własnych siłach. A tego tutaj, nawet jeśli jest na kacu, to bardzo nie polecam zaczepiać.
Gabriel zdziwił się, słysząc taką rekomendację swoich umiejętności. Skinął mu głową, rozsiadając się wygodniej na kanapie. Ginny, wściekła na cały świat, łypnęła na nich spode łba, burcząc pod nosem przekleństwa. Z pokoju zaraz wyszedł Ron, a za nim Hermiona.
– No, to skoro jesteście w komplecie, to może przejdę do rzeczy. Macie pozdrowienia od Asów. Bruździcie na naszym terenie, więc możecie wypierdalać. To cytat jednego z nich – uśmiechnął się bezbłędnie, a Gabriel natychmiast zrozumiał, który to As. A raczej Pani As.
– A sami wypierdalajcie. Kim wy, kurwa, jesteście i czego chcecie? – warknął Ron, stając obok swojej siostry.
No to zaraz będzie dym.
Gabriel podniósł się powoli, wymownie patrząc na rudowłosego, a po tym na jego siostrę. Nie odzywająca się do tej pory Hermiona nie ściągnęła na siebie jego uwagi.
– Mój rozmówca jest osobą, do której nie należy mówić w taki sposób – zauważył bezbarwnym tonem.
Ron napiął się, widocznie nosząc się z zamiarem zaatakowania Gabriela. Ten tylko uśmiechnął się, przejeżdżając ręką po brodzie.
– A on raczej nie jest osobą, do której chcesz wyskakiwać na mordobicie – dodał Tony, który uśmiechnął się jeszcze szerzej. Podszedł do Rona i wyciągnął do niego rękę, chcąc się pożegnać.
Za dużo zwrotów akcji jak na jeden dzień. Po wczorajszym spuszczaniu wpierdolu, bym chciał chociaż dzień przerwy od walenia chamów po gębach.
Nawet nie wiedział, jak wiele miał racji, bo właśnie w tym momencie do rozmowy wtrąciła się Hermiona.
– To wy się znacie? – Chyba ona jedyna zachowywała się racjonalnie. Ani nie szalała, nie próbowała walczyć, ani ich wyzywać. Wierząc w historię o dwunastu zabójcach za drzwiami, wolała się nie narażać.
Tony tylko kiwnął głową na potwierdzenie, cierpliwie czekając na uścisk dłoni.
– Panie Ronaldzie Weasleyu, synu Molly i Artura, mężu Hermiony, ojcze Rose i Hugona. Rozumiem, że jest pan porywczy. Jednak grożenie osobie, przed którą uprzednio ukryło się w pokoju, nie jest najmądrzejszą decyzją. Podobnie pani reakcja, pani Potter. No nic, ogień na głowie, ogień we krwi. Dobrze wam radzę, opuśćcie te miasto. Pomagaliśmy sobie kilka razy, więc potraktujcie to jako bezpłatną poradę.
Po tych słowach skierował się do drzwi, przy których się zatrzymał.
– I jeszcze jedno. Trzeba mieć jaja, żeby urzędować tuż pod jego nosem. Zapadnijcie się pod ziemię, jak macie w zwyczaju cały czas robić, albo potraktujcie swoją rebelię całkiem poważnie. W przeciwnym wypadku, będziecie mieli na sumieniu jeszcze więcej istnień, a nie jesteście z tej gliny, co ja i moi towarzysze. Wreszcie dopadną was wyrzuty sumienia, zaczniecie wątpić w sens waszej misji. No i porzucicie to, albo zabijecie się. Znam to z doświadczenia – mówił już całkowicie poważnie, bez słyszalnej nuty nastoletniego łobuza. Powróciła ona, gdy zwrócił się do dawnego przyjaciela – Aniołku, pozwól na słowo do mnie.
Wiedział, jakiego nazywania nienawidził Gabriel, co wykorzystał z premedytacją. Gdy nieco wyższy, ale zdecydowanie szerszy mężczyzna zbliżył się do niego, dostał sygnał, że ma nadstawić ucho.
– Rudy napisał nam, że Pottera ostatnio często nie ma w pracy. Znika bez słowa, zostawiając całe ministerstwo na głowach swoich pracowników. Nie wiedział, czy minister szuka czegoś, czy raczej kogoś. A może robi sobie wolne? Nie mam najmniejszego pojęcia, ale ta informacja może być dla ciebie interesującym kąskiem.
Gabriel przetwarzał wiadomości bez pośpiechu. W tym samym czasie Tony uchylił drzwi, mówiąc o swoim wyjściu za kilka minut. Za plecami łowcy twórcy rebelii cicho szeptali do siebie o czymś.
– Dlaczego nie powiedziałeś tego im? – Pytanie wypadło z jego ust, zanim zdołał je w pełni przemyśleć.
– Bo mogę – zaśmiał się pod nosem, klepiąc Gabriela w ramię. – Na mnie już czas, musimy zajrzeć jeszcze w kilka miejsc. Wiesz, sprawy biznesowe – mrugnął do niego porozumiewawczo – Nie będę pozdrawiać naszej słodkiej Wenus od ciebie, bo sam stracę głowę z tego powodu. A ty na sprzedaniu tej informacji z pewnością za chwilę zarobisz.
– Do zobaczenia kiedyś – wyszeptał słowa na pożegnanie przyjaciela, ściskając jego ciemną dłoń.
– Oby nie po dwóch stronach barykady. Chociaż… jak się tak nad tym zastanowić, to już jesteśmy w takiej sytuacji. Chuj z taką robotą.
– Nie powiedziałeś mi o swoim stopniu w Talii.
– Jak na ironię, czarny Król. I jeszcze jedno, weź się ogól i skróć te kłaki – zaśmiał się ponuro, gdy wreszcie znikał za drzwiami.
I kto to mówi…