Zaraz po wyjaśnieniu
sobie wszystkiego z nową Trójcą, Gabriel wyruszył w podróż powrotną do
Dziurawego Kotła. Zgiełk miasta połączony z efektem dnia po piciu alkoholu w
nadmiarze dawał piorunujący efekt.
Organizm łowcy nie znosił tego najlepiej, przez co jego humorowi też było
daleko do bycia dobrym. Temperatura podniosła się na tyle, że śnieg stopniał i
na chodnikach zaległo błoto. Już samo to zjawisko utrudniało spokojne
przedostanie się do baru dla czarodziejów.
Do lokalu trafił około
południa. Zdziwił się, że Dziurawy Kocioł był otwarty po wczorajszych wypadkach.
Rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu. Stoły i krzesła były naprawione i na
swoich miejscach. Nigdzie nie było śladów po rozbitym szkle, rozlanym alkoholu
i krwi. Na dźwięk otwieranych drzwi z zaplecza wyłoniła się jedna z pracujących
tam dziewczyn. Dostrzegając go, wyszła zza baru z groźną miną i trzymając
dłonie na biodrach.
– Miałam nadzieję, że
nie będzie to moja rola, ale szczęście mi nie sprzyja. Przekażę teraz panu
wiadomość od szefa. Uwaga, ma pan wypierdalać stąd w podskokach. Przez pana
wpadła tu wczoraj banda z Ministerstwa. Na szczęście, przed ich przybyciem
pozbyto się kilku problemów stąd. Ma pan zabrać swoje rzeczy i nigdy więcej tu
nie wracać.
Potrzebował chwili,
żeby przetrawić nowe informacje. Westchnął ciężko, przecierając twarz i robiąc
niepewny krok w jej stronę. Dziurawy Kocioł był odpowiednim miejscem do
załatwiania swoich spraw, jeśli było się osobą o jego fachu.
– Wczoraj zdarzył się…
incydent – zaczął niepewnie. – Nie byłem sobą, za co przepraszam. Szanuję właścicieli
tego lokalu i każdą osobę tu pracującą. W sumie, jak tak sobie przypominam, to
właśnie przez szacunek do pracowników, a tym bardziej do kobiet, doszło do tej
części zamieszania – zamachnął ręką, obejmując obszar baru i najbliższych
stołów. – Jeśli będziesz tak dobra, to przygotuj mi coś ciepłego do zjedzenia,
odwdzięczę się z nawiązką. Oczywiście, pokryję również koszty wczorajszej
wizyty sił prewencyjnych. Bo ich chcemy oglądać jak najrzadziej przecież,
prawda?
Kelnerka, kobieta
młodsza od niego o może z pięć lat, wciąż patrzyła na niego jak na niesforne
dziecko, które zrobiło coś bardzo złego i nieodpowiedniego. Swoje słuszne
kształty ukrywała pod lekko ubrudzonym roboczym fartuchem z wyhaftowanym
kociołkiem z dziurą. Łowcy wydawało się, że jego wyczulone zmysły, oprócz
opadania kurzu w sali, wychwytują również jej intensywne procesy myślowe.
Wreszcie z rezygnacją
pokręciła głową i wskazała na schody prowadzące w górę. Mężczyzna przelotnie
dotknął jej ramienia, gdy ruszył we wskazanym kierunku. Zauważając na jednym z
blatów pozostawiony numer Proroka Codziennego, zabrał go ze sobą.
– Bym zapomniała, jest
jeszcze jedna sprawa – głos kobiety zatrzymał go z jedną nogą na drewnianym
stopniu. Lekko odwrócił głowę w jej kierunku, upewniając ją o swojej uwadze. –
W pana pokoju czeka bardzo wredne ptaszysko. Podziobało koleżankę, gdy chciała
go dotknąć!
Wbiegając na piętro
podziękował jej. Drzwi do zajmowanego przez niego pokoju można było łatwo
rozpoznać. Była na nich duża kartka z koślawym napisem:
Mieszkaniec do wyrzucenia!
Wpatrywał się w tekst
przez krótką chwilę. Dopiero w tym momencie doszło do niego, co tak naprawdę
zrobił poprzedniego wieczora. Zerwał kawałek papieru sprawnym ruchem i otworzył
drzwi na oścież. Zgodnie z przewidywaniami, wszystko w pokoju było w takim
stanie, do jakiego doprowadził większość przedmiotów.
– O kurwa – skomentował
zastane zniszczenia. W odpowiedzi na te słowa usłyszał gniewne pohukiwanie. Na
parapecie siedziała sowa o ciemnych piórach. Łypnęła na niego obrażona, łaskawie
wyciągając nóżkę z przywiązaną do niej kopertą.
Durne
ptaszysko. Jaki pan, taki…
No
pies to nie jest.
Puchacz
chyba też, no i co w związku z tym?
Jaki
pan, taki zwierz. Taki ptak. Wybierz sobie, kochaniutki.
Widząc, że zwierze nie
ma zamiaru do niego podlecieć, pokonał dzielącą go od parapetu odległość w
kilku długich krokach. Uwolnił obrażonego ptaka od przykrego obowiązku
dostarczenia listu i otworzył mu okno. Tuż przed odlotem sowa dziobnęła go w
palca, przez co pożegnał ją serią wyzwisk.
– Żeby cię samolot w
silnik wciągnął po drodze – zakończył, plując przez okno. Siadając na łóżku,
odłożył na później gazetę. Już miał rozerwać papier koperty, jednak odciągnęło
go od tego duże zdjęcie na pierwszej stronie Proroka. Przedstawiało atrakcyjną
kobietę o nieco ciemniejszej skórze, która nosiła ciemną szatę z wyhaftowanym
pazurem na piersi. Uśmiechała się niewinnie do czytelników, machając do nich
lewą ręką, a prawą przytrzymała kafla pod pachą. Postać ze zdjęcia co jakiś
czas odgarniała niesforne pasmo loków sprzed twarzy, śmiejąc się przy tym jak
małe dziecko.
„Wszystkie twarze Brujy
Pseudonim
Bruja od kilku sezonów jest stale na ustach wszystkich kibiców quidditcha w
kraju. Najpopularniejsza obecnie zawodniczka Harpii z Holyhead na boisku nie ma
sobie równych. Kobieca drużyna pod jej wodzą prowadzi w lidze, zaliczając serię
dwunastu spotkań z rzędu bez odniesionej porażki (ostatnie w poprzedni piątek
przeciwko podejmowanym Armatom z Chudley 300:120). O tym, że Amy Romero na
boisku przestaje być uśmiechniętą kobietą mogą opowiedzieć wszyscy – zarówno
grający z nią, jak i przeciwko niej. Teraz
Wiedźma z Panamy postanowiła opowiedzieć całą swoją historię. Pod koniec
stycznia ukaże się jej autobiografia zatytułowana „Bruja – wszystkie twarze Amy
Romero”. Nasz reporter miał okazję porozmawiać z Amy na ten temat (wywiad na
stronie 5).”
– Chociaż tobie się
udało, maluszku – mruknął, odruchowo przesuwając opuszkami palców po zdjęciu.
Skrzywił się widząc, że pozostawił na jej twarzy rozmazaną krew z palca.
Odrzucił gazetę na poduszkę, mając zamiar doczytać tekst później. Sięgnął
ponownie po kopertę i ostrożnie rozerwał papier. Ze środka wyciągnął niewielki
zwitek pergaminu, na którym ktoś starannie wykaligrafował treść listu:
Szanowny
Panie Russell,
Zostaje
Pan zaproszony do dworu mojego Pana. Żąda On Pańskiej obecności dzisiaj
wieczorem, o godzinie 20.
Obowiązują
stroje wieczorowe. Może Pan wziąć ze sobą kogoś do towarzystwa, jeśli ma taką
ochotę.
Z wyrazami szacunku
Monica Jane Falldridge
Asystentka
gospodarza
– No to pięknie.
Jeszcze tego brakowało – Gabriel położył się w poprzek łóżka. Przyglądając się
pęknięciom powstałym na suficie, analizował swoje położenie.
Nie mógł odmówić
pojawienia się u osoby, która go zapraszała. Była ona zbyt wpływową figurą w
świecie czarodziejów, żeby mógł ją wystawić do wiatru, jak mógłby zrobić z
kimkolwiek innym. Kolejnym szczegółem, który przemawiał za pojawieniem się w
tamtym miejscu, była znajomość jego tożsamości przez gospodarza. Z niewielkimi
problemami ściągnął buty i kopnął pod ścianę. Zaraz po tym wstał na chwilę,
wyciągając przy tym różdżkę. Rzucając zaklęcie sprawił, że uszkodzone przez
niego przedmioty powróciły do stanu sprzed nocnego ataku furii. Zadowolony z
osiągniętego efektu opadł ponownie na materac. Stęknął z niezadowolenia, gdy
któraś ze sprężyn wbiła mu się w plecy, jednak pohamował swoją chęć głośnego
skomentowania tego faktu.
– Będę musiał
doprowadzić się do odpowiedniego stanu – mruknął, gdy bezwiednie gładził brodę.
– A przede wszystkim, to muszę wrócić na Pokątną, żeby ktoś przygotował mi
odpowiedni strój. Ciuchy ze smoczej skóry tam raczej nie przejdą.
Swój krótki monolog
zakończył potężnym ziewnięciem, a następnie dodał:
– Ale to po obiedzie.
Teraz trzeba swoje przeleżeć.
Jego myśli, choć były
nieco ociężałe, natychmiast uciekły do momentu pierwszego spotkania ze sławną w
świecie sportu zawodniczką.
Kwiecień w Hogwarcie
był tego roku wyjątkowo ciepły. Jednak tego dnia, wyjątkowo, uczniowie nie
oddawali się beztrosce na błoniach. Zamiast tego zebrali się w Wielkiej Sali, z
której zniknęło pięć stołów. Na środku pomieszczenia była wolna przestrzeń na
szerokość ponad dwóch metrów, a długa na dziesięć. Ożywiona atmosfera
przypominała tę ze stadionu w dniu meczu. Tym razem nie chodziło tyle o
rywalizację, a o szlifowanie swoich czarodziejskich umiejętności. Do Hogwartu
powróciła możliwość pojedynkowania się, oczywiście pod okiem nauczycieli.
– Stawiam złotego
galeona, że nie pójdziesz tam – syknął Tony Kante. Nieco niższy, z krótkimi
włosami, stał oparty o ścianę, przetaczając omawianą monetę pomiędzy palcami.
Koszula wystawała mu ze spodni, a krawat w barwach szkarłatu i złota niedbale
wisiał na jego szyi. Wydawał się nie być zainteresowany samymi pojedynkami, a
bardziej szukał okazji do łatwego zarobku. Lub przelotnego romansu, który
zazwyczaj kończył się uciekaniem przed starszymi uczniami chcącymi bronić
zranionych emocjonalnie koleżanek.
Obok niego stał wysoki
uczeń z piątej klasy – Gabriel Russel. Leniwie przyglądał się nagromadzonym
mieszkańcom szkoły. Podwinięte rękawy jego białej koszuli odsłaniały bandaże
owinięte wokół przedramion. Nie miał ani krawatu, ani czarnej szaty, które
zostawił w dormitorium. Przesunął palcami po krótkich włosach o barwie słomy,
gdy wreszcie spojrzał na swojego przyjaciela.
– To możesz się z nim
za chwilę pożegnać – odpowiedział mu, przywołując na twarz uśmiech szelmy. W
niczym już nie przypominał bojaźliwego dziecka. Od wakacji pomiędzy trzecim i
czwartym rokiem pobytu w Hogwarcie wiele się zmieniło, a on obiecał sobie
odcięcie od przeszłości.
Wśród uczniów zawrzało,
gdy po sali potoczył się magicznie wzmocniony głos profesor McGonagall. Dyrektorka
w krótkich słowach przypomniała cel zebrania w wielkiej sali wszystkich
roczników, po czym padło najważniejsze pytanie:
– Kto chce stoczyć
pojedynek?
Sala zamarła. Tony
energicznie zaczął klepać przyjaciela po ramieniu, na co ten zareagował jeszcze
szerszym uśmiechem. Wreszcie, gdy jego ręka zaczęła drętwieć od liczby i siły coraz
mocniejszych ciosów, teatralnie przewrócił oczami i drugie ramię uniósł w
powietrze.
– Gabriel Russel z
Gryffindoru. Zgłaszam się na ochotnika! – huknął tak, że prawdopodobnie dosłyszano
go w każdym kącie Wielkiej Sali. Zaraz za jego głosem podążała fala szeptów
wzbudzonych komentarzy, które obiegły salę w tempie Błyskawicy. Stojąca przed
nim grupa pierwszorocznych Puchonów odskoczyła, jakby miał zaraz ich poparzyć.
Dostrzegając nikły uśmiech swojej opiekunki, przeszedł pomiędzy ludźmi,
roztaczając wokół siebie aurę chłodnej pewności siebie.
– Gdzie twoja szata,
Russell? – Minerwa McGonagall smagnęła go reprymendą, a on zapobiegawczo udał
skruszonego, spuszczając wzrok na ziemię. Dlatego nie dostrzegł, że badawczo
przyglądała się jego opatrunkom. Minął ją bez słowa, zmierzając do odległego
końca pustej przestrzeni. Wyciągnął różdżkę z kieszeni spodni i obracał nią w
palcach jak sprawny perkusista. Z tym, że u niego spowodowało to wystrzelenie
kilku czerwonych iskier, które opadły na podłogę.
– Manuel Rooney z
Ravenclawu! – usłyszał, a zaraz z tłumu wyszedł o ponad głowę niższy od niego
brunet mogący uchodzić za przykład pilnego ucznia. Nienagannie ubrany. Miał
twarz już nie dziecka, ale jeszcze nie dorosłego, którą otaczały ciemne loki.
Na jego piersi połyskiwała odznaka prefekta. Odprowadzany przez garstkę
znajomych, sprawiał wrażenie pewnego siebie.
Zaraz
zobaczymy, gdy będziesz leżeć bez różdżki.
A
co, jeśli przegrasz?
A
jeśli zwykłe rozbrojenie nie będzie satysfakcjonującym tryumfem?
Gabriel uśmiechnął się,
słysząc w głowie własne myśli. Przywołany przez dyrektorkę, ruszył w stronę
środka areny. Gdy kolejny raz tłumaczyła im zasady, Gryfon ledwo zauważalnie
łamał morale swojego przeciwnika. Patrząc na niego z góry, robił groźną minę. W
okolicach września usłyszał od Wenus, że w takich momentach przypomina jej
mugolskich bokserów, stających naprzeciw siebie przed rozpoczęciem walki.
Manuel obserwował, jak oczy jego rywala zmieniają barwę to na błękitne, to na
fioletowe, aż stały się czerwonymi. Spuścił wzrok.
Jesteś
mój.
Nasz.
– Panowie, ukłonić się
i na miejsca – rozkazała nauczycielka, wycofując się na krawędź tłumu.
Gabriel ukłonił się
niechętnie, ledwie poruszając głową. Któregoś razu, gdy Tony zapytał go o powód
takiego zachowania, odparł jedynie, że to nieuleczalna niechęć przed zginaniem
karku. Wracając na swoje miejsce, odczuwał coraz mocniejsze mrowienie w
opuszkach palców. Uderzająca do głowy adrenalina skutecznie stłumiła
narastającą wokół niego wrzawę.
Przez własną głupotę
omal nie przegrał pojedynku przed całą szkołą. Otumaniony wewnętrzną pieśnią
bitewną, prawie przegapił moment rozpoczęcia starcia. Zdążył zablokować
zaklęciem tarczy próbę zostania rozbrojonym przez Krukona, po czym odpowiedział
mu Tarantangellą. Ku uciesze coraz
głośniejszej publiki, pojedynek nie zakończył się tak szybko. Gabriel, chociaż
minęło dopiero kilka godzin od tej myśli, w ciszy własnego umysłu pogratulował
przeciwnikowi za taką potyczkę.
Zaklęcia świstały z obu
stron, eksplodując feeriami barw i iskier w okolicach środka przestrzeni
pojedynkowej. Pod okiem grona pedagogicznego, żadne z nich nie zrykoszetowało w
nieuczestniczących w walce uczniów.
– Drętwota! – czerwony snop światła przeleciał w miejscu, gdzie przed
chwilą była klatka piersiowa piątoklasisty z Gryffindoru.
O
cholera.
Takiego obrotu spraw
młodszy Gabriel się nie spodziewał. Gasząc przypalony rękaw koszuli, zerknął na
Manuela Rooneya z nieukrywaną furią. Stojący wtedy blisko niego uczniowie
opowiadali później między sobą, że przez kilka sekund wyglądał jak czyste zło
zaklęte w ludzkiej skórze, by zaraz znów zamienić się w maskę chłodnej obojętności i opanowania. Za to jego przeciwnik miał odebrać
najboleśniejszą lekcję pojedynkowania się z drugim czarodziejem.
– Corvus Eructo – przypominająca purpurowe wyładowanie elektryczne
klątwa dosięgła celu. Prefekt Ravenclawu zachwiał się, by następnie opaść na
jedno kolano. W tym czasie Gabriel, odprowadzany martwą ciszą i zdziwionymi
spojrzeniami, stanął obok profesor McGonagall. Pozwalając sobie na mściwy
uśmieszek, oddawał się obserwacji zakrywającego usta Krukona.
Wreszcie ciszę, która
zawisła nad Wielką Salą, przecięło głośne krakanie. Nie było by w tym nic
dziwnego, gdyby nie dobiegało z ust zwijającego się na podłodze ucznia.
– Coś ty mu zrobił,
Russell? Tłumacz się, byle szybko! – syknęła nauczycielka, wbijając palce w
jego ramię. Ściągnięte w wąską linię wargi były wystarczającym sygnałem, żeby
zdradzić jej gniew.
– Przecież go nie
zabiłem. Ja tylko uwolniłem jego duszę Krukona – rzucił pozornie beztroskim
tonem, ryzykując dostaniem ostrej reprymendy przed całą szkołą.
Jakby czekając na taki
sygnał, przy akompaniamencie wymiotowania, z ust Rooneya wypadł kruk. Ptak
łypnął, jakby z wyrzutem, na bladego prefekta, zakrakał na niego kilkukrotnie z
oskarżycielską nutą i wzbił się w powietrze. Zatoczył kilka kół nad tłumem, po
czym wydostał się z zamku.
Opiekunka Gryffindoru,
znając już efekt rzuconego przez jej ucznia zaklęcia, szybko opanowała
sytuację. Gdy tylko przyjaciele prefekta zabrali go do skrzydła szpitalnego,
ogłosiła zwycięzcę pojedynku.
Tłum jednak nie
zareagował w taki sposób, jakiego by sobie życzył sam Gabriel. Większość
uczniów patrzyła na niego podejrzliwie, część młodszych ze strachem. Jego upojenie
walką i związany ze zwycięstwem cudowny nastrój, zniknęły szybciej niż złoty
znicz na początku meczu. W tamtym momencie wcześniejsze zmartwienie zostaniem
zganionym przez McGonagall wydało mu się śmieszne. Przeklinając wszystkich w
duchu, wyszedł z zamku. Zrobił to jednak idąc powoli, ze sztucznie przywołanym
zadowoleniem na twarzy. Tak naprawdę miał ochotę wybiec, roztrącając wszystkich
napotkanych na swojej drodze.
Nie do końca wiedział,
kiedy trafił pod stadion. Nie przebywał zbyt często w okolicach tego obiektu,
jeżeli nie miał ku temu powodów. Quidditch fascynował go równie mocno, co
oswajanie trolli. Podczas meczów wolał załatwiać swoje sprawy w zamku. Lub poza
nim.
Dostanie się do środka
nie należało do specjalnie trudnych wyczynów. Alohomorą otworzył sobie bramę wejściową,
za którą krył się szeroki hol zdolny pomieścić dziesiątki uczniów w tym samym
czasie. Przeszedł po ubitej ziemi milcząc, wciąż przeżywając brak uznania po
zwycięstwie. Dziwnie smakowała wygrana, jeśli nikt go nie wielbił. Upokorzył
przeciwnika na oczach dyrektorki, nauczycieli i uczniów, a patrzono na niego z
odrazą.
W takim nastroju wszedł
na trybuny. Idąc po drewnianych ławkach, wspiął się pomiędzy ich dwa najwyższe
rzędy. Nie dbając o białą koszulę, położył się na zakurzonych drewnianych
deskach. Wyciągnął się, wkładając ręce pod głowę i pozwalając promieniom
słonecznym ogrzewać go. Jako że nie miał nic lepszego do zrobienia, a na
dodatek chciał się uspokoić, pozwolił myślom swobodnie dryfować.
Pomimo uważania Hogwart
za coś na kształt schronienia, wracał na londyńskie ulice. Jego prawdziwym
domem były ciemne uliczki, na których go prawdziwie szanowano. Gdyby to tam
zrobił taki numer jakiemuś cwaniakowi, to wieczorem mówiłyby o tym wszystkie
okoliczne szumowiny. Odkąd żył po części na własną rękę, jego rodziną byli
złodzieje, przemytnicy, mordercy, alfonsi, handlarze i dziwki. Talia dała mu
to, czego poszukiwał od śmierci matki. Pozwolono mu tam poczuć się jak w domu.
Nienormalnym, pełnym zwyrodnialców, ale wciąż domu. Od trzynastego roku życia był
członkiem najdziwniejszej zbieraniny, której obawiano się w całym regionie.
– I’m forever blowing bubbles. Pretty bubbles in the air. They fly so
high. Nearly reach the sky. Then like my dreams, they fade and die. Fortune’s
always hiding. I’ve looked everywhere. I’m forever blowing bubbles, pretty
bubbles in the air!
Uwielbiał to śpiewać.
Pamiętał, jak kilka razy w trakcie tego roku szkolnego wymykał się z Hogwartu,
by na kilka godzin wrócić między swoich. Potrafił z dorosłymi członkami Talii
chodzić na mecze drużyny West Ham United. Mugolska piłka nożna fascynowała go
bardziej niż sporty magiczne. Wystarczała im jedna piłka, którą zawodnicy
kopali między sobą. Piłkarze dzielili się na jedenastoosobowe drużyny, z
których dziesięciu grało w polu, a jeden pilnował bramki. Prymitywną dyscyplinę
sportu uwielbiał prawie cały świat niemagicznych ludzi. On ją po prostu lubił
oglądać. Adrenalina towarzysząca mu podczas śpiewania z wielotysięcznym tłumem
na zawsze zapadła mu w pamięć. Podobnie jak
upicie się po zwycięstwie i bójka z fanami drużyny przeciwnej. Quidditch
nie mógł zagwarantować mu tak ekstremalnych przeżyć.
Tony tego nie rozumiał.
Podobnie jak starsza siostra, był w szkolnej drużynie quidditcha. On grał na
pozycji obrońcy, a Wenus była ścigającą. Uważano, że jeśli będzie miała
szczęście, to zostanie profesjonalną zawodniczką. Niestety, nikt w szkole nie
wiedział, do czego miała prawdziwą smykałkę. Oboje często wykorzystywali jego
wypady do własnych celów. Gabriel był dla nich przerośniętą sową, która przekazywała
wiadomości od rodzeństwa do organizacji i z powrotem.
Przeleżał tak godzinę,
może dłużej. Na ziemię sprowadziły go głosy, które dobiegały z okolic murawy
stadionu. Gdy tylko otworzył oczy, zobaczył drużynę zgromadzoną pod słupkami po
przeciwnej stronie boiska. Osłaniając oczy przed oślepiającymi promieniami
słonecznymi, udało mu się dostrzec, do którego domu należą.
Jakby
mi mało tego ptactwa było na dzisiaj – przeszło mu przez
myśl. Odruchowo dotknął zabandażowanego lewego przedramienia i skrzywił się
nieznacznie. Ukrywanie tego wszystkiego zaczynało go męczyć, co przekładało się
na narastające zniecierpliwienie. Te z kolei powodowało częstsze awantury z jego
udziałem.
– Zamknąć mordy i wsiadać
na miotły, bo wam je w tyłki powbijam! Na treningu ma być DYSCYPLINA! – Nawet
Gabriel drgnął, słysząc takie połączenie władczości i ulicznego języka. Śmiechy
na murawie momentalnie ucichły, a zawodnicy posłusznie dosiedli swoich mioteł.
Dziewczyna, która była kapitanem drużyny Krukonów, wydała barwną komendę i
razem szóstką pozostałych zawodników oderwała się od ziemi.
Gabriel w tym czasie
ściągnął opatrunki z lewego przedramienia. Poznaczona nieregularnymi bliznami
skóra była nienajlepiej pozszywana za pomocą mugolskich środków. Skóra wokół
rany była czerwona i opuchnięta, co skomentował rzuconym w eter wulgarnym
określeniem. Akurat zdążył prowizorycznie założyć opatrunek, gdy ktoś
przeleciał tuż nad jego głową.
– Czy ty podglądasz
nasz trening? – Usłyszał ten sam głos. Leniwie podniósł wzrok, żeby przyjrzeć
się dziewczynie, która rozstawiała swoją drużynę po kątach. Trudno mu było
ocenić jej wzrost, gdy siedziała na miotle. Za to musiał przyznać, że była
ładna. Gdyby nie usłyszał przed chwilą, w jaki sposób się odzywała do innych
zawodników, by uznał ją za typową głupią dziewczynę o egzotycznej urodzie. Tak
przynajmniej wiedział, że za tymi delikatnymi rysami kryje się drapieżnik.
Jak gdyby wyczuwając,
że przygląda się jej trochę za długo, odgarnęła ciemnego loka sprzed oczu i
podleciała tak blisko, że omal nie trąciła go w czoło czubkiem miotły.
– Gadaj, już! –
warknęła. W jej brązowych oczach dostrzegł nakłady agresji, o które by nie
potrafił jej posądzić.
Niezła
jest. Charakterna.
– Czy wyglądam ci na
takiego, który przejmuje się lataniem na miotłach i całym tym „sportem”? –
Przekrzywił lekko głowę, dodatkowo drapiąc się po brodzie. Potrafił dobrze
odegrać rolę najgorszego faceta w okolicy, co podziałało i tym razem.
Sprowokowana jego zachowaniem, wyzywała go przez minutę, a widząc jego brak
reakcji, odleciała prychając.
– Szalona jest, nie ma
co. Kto by pomyślał, że takie można tu znaleźć?
Obserwacja gier
treningowych drużyny Ravenclawu była równie dobrym sposobem na zabicie czasu,
co obserwowanie wędrujących po suficie pająków, ale przynajmniej pozwalała mu w
jakimś stopniu oderwać się od paskudnego nastroju po pojedynku. Czasami
uśmiechał się minimalnie, gdy słyszał komentarze wytrąconej z równowagi pani
kapitan. Jeśli jednak miała okazję znaleźć się bliżej niego, Gabriel
natychmiast zakładał na twarz maskę znudzenia i braku zainteresowania całą tą
szopką na miotłach. Właśnie w taki sposób postanowił spędzić popołudnie,
całkowicie lekceważąc napisanie długiego wypracowania do profesora Slughorna.
I
tak nie będę ciągnąć eliksirów na następnym roku. Stary Ślimak jakoś przymknie
oko.
Jeśli
będzie miał dobry dzień. W przeciwnym wypadku, ty dostaniesz szlaban, a
Gryffindor straci punkty.
No
i? W tym miesiącu jeszcze nie miałem żadnego. Żółta kartka u Flitwicka, u
McGonagall staram się nie podpadać, Hagrid mnie lubi, u reszty jest różnie.
Nie
u Ślimaka. Twój ostatni wytwór był dobry jak kompot ze ściery. Facet nie ma o
tobie specjalnie dobrego zdania.
Podczas rozmyślań
Gabriela, atmosfera na stadionie zaczęła gęstnieć. Zrobiło się o wiele głośniej
i agresywniej. Podnosząc głowę, dostrzegł grupę innych uczniów, która stała w
połowie trybun przy środku boiska. Krzyczeli, gwizdali i unosili w górę dłonie
z wyciągniętymi palcami serdecznymi.
– KOLOR NIEBIESKI, KOLOR KUREWSKI! Z RAVENCLAWU ŚMIECIE, ZE STADIONU DZIŚ
NIE WYJDZIECIE! SZLAM, SZLAM, SZLAM, WE KRWI WASZEJ PŁYNIE SZLAM!
Szósty zmysł Gabriela
właśnie podpowiedział mu, że w powietrzu wisi awantura. Gryfon natychmiast
podniósł się z miejsca i zaczął wolnym krokiem iść w kierunku głośnych i
wulgarnych mieszkańców innego domu. Około dziesięciu, z różnych roczników, z
kilkoma miał wspólne zajęcia. Rozruszał lekko zdrętwiałe ramiona, a zaraz po
tym wyciągnął różdżkę z kieszeni. Ułożył kawałek drewna w dłoni tak, by mu przy
ewentualne burdzie nie wadził i służył bezproblemowo.
– AMY ROMERO TO MU! AMY ROMERO TO MU! AMY ROMERO TO MUUUGOOOLAAAK!
SZLAMA, SZLAMA, SZLAMAAA!
Jakby tego było mało,
wszyscy wyciągnęli różdżki, z których w powietrze wystrzeliły jaskrawe litery
układające się w wykrzykiwane raz za razem słowo.
–
Accio pałka – syknął zaklęcie, mierząc do jednego z
krukońskich pałkarzy. Zdziwionemu zawodnikowi przedmiot dosłownie wyrwał się z
ręki i trafił wprost do dłoni Gabriela. Nastolatek zakręcił kilka młynków
bronią, stopniowo przyspieszając kroku. Natrętny głos w jego głowie przeklinał
wybór miejsca na popołudniową drzemkę.
Właśnie w taki sposób
kłopoty zwykły odnajdywać Gabriela Russella od czwartego roku, po samo
zakończenie edukacji w Hogwarcie.
Odruchowo podniósł
głowę, akurat żeby zobaczyć gwałtownie zawracającą miotłę w ciasnym wirażu
kapitan drużyny Krukonów. Jako że była za daleko i wysoko, nie mógł dostrzec
jej twarzy. Nie musiał, ponieważ domyślał się jej reakcji. Dziewczyna odrzuciła
kafla do jednego z pozostałych ścigających. Zanim ktoś z jej obozu zdążył
zareagować, ona już leciała w szalonym tempie na awanturników.
Jeśli wcześniej uważał
ją za wściekłą i szaloną, gdy zdzierała gardło na resztę drużyny, to teraz
widział w niej prawdziwą furię. Zanim doleciała do obrażającej ją grupy
uczniów, któryś z nich zaklęciem zrzucił ją z miotły. Pozostawiony sam sobie
magiczny środek transportu przeleciał tuż ponad głowami kibiców którejś z
przeciwnych drużyn i rąbnął o jedną z ławek. Amy Romero spadła bezwładnie
pomiędzy ławki na najniższym poziomie trybun. Z takiej odległości Gabriel nie
potrafił określić jej stanu, obrażeń czy skutków czaru, którym oberwała.
Przeskakując pomiędzy
kilkoma rzędami, wpadł między nich z delikatnością olbrzyma wchodzącego do
gnomiej chatki. Widząc wymierzoną w dziewczynę różdżkę, zamachnął z góry ręką
uzbrojoną w pałkę. Mogący być rok młodszym od niego chłopak miał chudą rękę,
której kości przedramienia zostały połamane w starciu z bronią. Gabriel zaraz
zaatakował kolejnego z napastników. Uderzając płasko z półobrotu trafił go w
żebra, czemu towarzyszył nieprzyjemny dźwięk.
W następnej chwili
któryś z pozostałej ósemki rozciął mu pięścią wargę. Gryfon zachwiał się na
nogach i cofnął o kilka kroków. Gdy dość spory, może nawet starszy od niego,
chłopak podbiegł z zamiarem poprawienia po pierwszym ciosie, Gabrielowi udało
się dostatecznie szybko odsunąć, równocześnie trafiając go z całej siły w
kolano.
W tym czasie z nieba
spadła reszta Krukonów, rzucając się wściekle na prowokatorów. Gabriel zdążył
złapać za kark filigranową dziewczynę o mysich włosach i masie piegów na twarzy.
Z tego co zaobserwował wcześniej, grała na pozycji szukającej.
– Wsiadaj na miotłę i
wypierdalaj po któregoś nauczyciela, już! – nakazał jej, samemu zbiegając do
porywczej ścigającej. Nie wyglądała najgorzej, ale wyraźnie przez upadek
odpłynęła. Chłopak natychmiast sprawdził, czy ta w ogóle oddycha, gdy nagle
usłyszał, że ma trzymać łapy przy sobie, bo ktoś mu je wciśnie tam, gdzie nie
dociera światło.
Lekkie oszołomienie po
przyjętym ciosie zaczynało ustępować, zagłuszane rozbudzoną adrenaliną.
Chowając różdżkę zauważył, że Amy uważnie mu się przygląda. Starł krew z wargi
i roztarł ją na twarzy, przywołując przy tym uśmiech szalonego rozbójnika.
Poderwał się na równe nogi i zaraz znowu wpadł w sam środek bójki. Gdy dostawał
od kogoś, oddawał mu z należytą nawiązką. Twarz go piekła i puchła, strasznie
bolały go żebra, nie czuł dłoni i mógł przysiąc, że stracił przynajmniej
jednego zęba. A pomimo tego czuł dziką radość. Obalił jednego z atakujących
pomiędzy ławki i trafił go z bliska łokciem w łuk brwiowy. Z rozcięcia natychmiast
trysnęła krew. Przeciwnik ugryzł go w lewe przedramię, zrywając przy tym szwy.
Zanim Gabriel zdążył mu się odpłacić, ktoś złapał go za koszulę i ściągnął z
tamtego chłopaka.
– Spokój, cholibka!
Nawet o krok się nie ruszać! – Potężny głos huczał tuż nad nim. Zadzierając
głowę, zobaczył wysoko nad sobą włochatą twarz Hagrida. Nauczyciel opieki nad
magicznymi zwierzętami wcale nie był zachwycony tym zajściem. Jego brytan
pilnował wyjścia, warcząc i szczekając na tych, którzy się chociaż trochę do niego
zbliżyli.
– Dzień dobry, panie
psorze. Ładny mamy dzionek, co? – zagadnął go lekkim tonem, wypluwając z ust
krew. Za wszelką cenę starał się nie patrzeć na lewe ramię, dlatego uparcie
gapił się w burzę czarno-siwych kudłów nad sobą.
– Russell, czasami
myślę, że potrafisz tylko pakować się w tarapaty i tłuc innych po gębach. Czy
tobie nudzi się zwykłe życie? – odpowiedział mu, zabierając dłoń wielkości
pokrywy od kosza na śmieci z jego pleców. – Gdzie ona jest?
Gryfon położył się na
jednej z ławek, nie dbając o to, że skamlący obok niego chłopak to ten, któremu
na samym początku złamał rękę. Machnął prawą ręką w okolice miejsca, gdzie
zostawił dochodzącą do siebie dziewczynę. Energia gwałtownie się wypalała,
przez co ból zaćmił mu umysł na kilka minut. Słyszał wokół siebie krzyki i
szczekanie psa, ale jakby dobiegały go spod wody. Ktoś wreszcie trącił go w
ramię, a on otworzył zapuchnięte oko.
– Dzień dobry, pani
dyrektor. Chyba nic mi nie jest, już sobie pójdę – powiedział, ledwo widząc nad
sobą profesor McGonagall. Widział, że jest wściekła, ale dostrzegał pod tym
troskę i strach. Może jednak jej na nim zależało. Nie usłyszał jej odpowiedzi,
bo wcześniej stracił przytomność.
Gdy Gabriel się
przebudził, nie wiedział ile minęło czasu, ani jak się znalazł w zamku. Sądząc
po cieniach pełznących po ścianach i różowym niebie, umknęło mu kilka godzin z
tego dnia. Wszystko wciąż go bolało, był cały w bandażach. Osłonięty parawanem
leżał w skrzydle szpitalnym, które pomimo późnej pory tętniło życiem.
– Kante, jeszcze słowo,
a zapomnicie oboje o istnieniu wolnych weekendów, bo dostaniecie tak długi
szlaban za zaburzanie spokoju, niewybredne słownictwo i kłótnie ze mną! –
Profesor McGonagall widocznie ani na moment się nie uspokoiła od wydarzeń ze
stadionu. A z tego co słyszał, to jego przybrane rodzeństwo było gotowe
rozpętać tutaj kolejną wojnę. Domyślał się, że to z jego powodu.
Dwie sylwetki
przemknęły całkiem blisko jego łóżka. Mógł nawet przysiąc, że dosłyszał coś w
stylu „Wrócimy w nocy”. No tak, to byłoby całkiem pasujące do ich zachowań.
Dodając do tego autorytet Wenus jako kapitana drużyny i prefekta, nocna
wycieczka mogła obejść się bez nieprzyjemności.
Po upływie minuty, może
dwóch, za parawan weszła sama pani dyrektor szkoły magii i czarodziejstwa.
Zauważył, że tłumiła swoją złość. Krótkim ruchem wyczarowała sobie proste
krzesło, na którym zaraz usiadła. Wystarczył im krótki kontakt wzrokowy, by
Gabriel zrozumiał, jak bardzo była przejęta jego stanem zdrowia.
– Jak się czujesz,
Russell? – zapytała bez zbędnych wstępów. Musiał przyznać, że jej rzeczowy ton
zbił go z tropu. Spodziewał się zachowania troskliwej starszej pani. Jednak
musiał przyznać, że jej profesjonalizm w takiej sytuacji mu imponował.
Nie udzielił jej
odpowiedzi od razu. Zbieranie myśli nie przychodziło mu jeszcze z naturalną
lekkością, bo skutecznie uniemożliwiało mu to uczucie bólu połączone z
otępieniem po substancjach wpompowanych w niego, gdy był gdzieś poza ciałem.
– Mógłbym się siłować z
hipogryfem – odparł, siląc się na lekki ton. Utrudniał to ból żeber. Nie
wspominając o wyrastających nowych zębach. Okazało się, że stracił więcej niż
jednego. Sądząc po reakcji pani dyrektor, nie spodobał jej się żart.
Nie usłyszał jednak od
niej żadnej reprymendy. Opiekunka Gryffindoru wyciągnęła spod płaszcza zwój
pergaminu.
– Jako uczeń piątego
roku, musisz wiedzieć, że powinnam z tobą porozmawiać na temat twojej
przyszłości – zaczęła równie rzeczowym tonem, co wcześniej. – Twoje oceny z
większości przedmiotów są więcej niż zadowalające. Od początku czwartego roku
twojej nauki, mocno zastanawia mnie twoja kariera. Masz zadatki na bycie dobrym
aurorem, przy czym bardzo by pomogły twoje wrodzone umiejętności – widząc jego
zdziwienie, lekko się nachyliła do niego i dodała ciszej – Ale jesteś
nieokrzesanym i niesubordynowanym nastolatkiem. Urzędnik nie może taki być!
– Pani profesor
wybaczy, ale moje wyniki z eliksirów są tak żenujące, że nawet skrzaty domowe
by sobie lepiej poradziły na moim miejscu – uciął jej pogadankę w bardzo
szorstki sposób. Wolał życie w Talii niż wśród gryzipiórków urzędowych.
– To weź się do roboty,
Russell! – wymierzony w niego palec był równie niebezpieczny co różdżka.
Stara
McGonagall ma i tak mnie dzisiaj po dziurki w nosie, to już lepiej nie będę jej
prowokować.
Pokornie skinął głową.
Zaryzykował podniesienie się, co poskutkowało nawrotem silnego bólu. Zagryzając
zęby, stłumił przekleństwa, które w innych okolicznościach wyszły by z jego
ust. Wyciągnięte spod kołdry ręce pozbawione były bandaży i szwów, co go
nieszczególnie zdziwiło. Gdyby nie własna duma, już dawno by przyszedł do pani
Pomfrey, żeby go połatała.
– Co to za historia z
tymi opatrunkami? Pani Pomfrey twierdzi, że miałeś pocięte i pogryzione ręce.
Tak to musiało się
skończyć. Bez zająknięcia opowiedział, jak podczas prywatnych korepetycji z eliksirów
pod okiem „Pani perfekcyjnej” Wenus Kante, szklane naczynia z jego wywarami
eksplodowały, raniąc go. Nie chcąc przyznawać się do brania dodatkowych lekcji
z tego przedmiotu, postanowił pozszywać się samodzielnie. Dziwnie było nagle
powiedzieć coś prawdziwego, a tak właśnie było z opatrywaniem ran. Przecież nie
mógł wygadać się przed dyrektorką, że wymknął się w ubiegłym tygodniu z
Hogwartu. Po meczu, z kilkoma chłopakami z Talii oraz grupą mugoli, wdali się w
uliczną bójkę z kibicami przeciwnej drużyny. Obyłoby się bez większych
problemów, gdyby nie dostał rozbitą butelką. Za to prawe przedramię było
pokryte dziwną wysypką. Jednej nocy Tony wysmarował je mu czymś dziwnym,
standardowe metody radzenia sobie z głupimi żartami nie działały, a przybrany
brat nie chciał mu zdradzić sekretu tego specyfiku.
– To skoro przyjemności
mamy za sobą, pora przejść do bieżących wydarzeń. Co, na brodę Merlina, stało
się na stadionie?! Twoje zachowanie było jawnym pokazem barbarzyństwa! To niegodne
mieszkańca domu Godryka Gryffindora!
No
tego to już za wiele!
– Jeśli pani nie
zauważyła, to chyba uratowałem kogoś – burknął pod nosem. Złość kipiała w nim
tak mocno, że omyłkowo zaczął się transformować. Po krótkiej chwili przypominał
narkomana ze smoczą ospą, o bladej cerze, przerzedzonych jasnych włosach i
połamanym nosie. Zorientował się dopiero w momencie, gdy kobieta odruchowo
cofnęła się zauważalnie. Robiąc serię głębokich oddechów, uspokoił się i
powrócił do naturalnego wyglądu. Z bojowo wysuniętą szczęką, siedział i czekał
na wyrok.
– To nie zmienia faktu,
że według świadków, zachowywałeś się jak zwierzę w ludzkiej skórze. Rozumiem,
że masz trudną sytuację życiową, ale nie upoważnia cię to do tak agresywnego i
brutalnego zachowania. Obawiam się, że jeśli tak będzie dalej, to będę zmuszona
wyrzucić cię z Hogwartu. Chyba nie chcesz tego, Russell?
Profesor McGonagall
nawet nie musiała usłyszeć odpowiedzi z jego ust. Wystarczyło jej spojrzenie w
oczy, w których przez bardzo krótką chwilę był widoczny strach.
– Przepraszam, pani
profesor, ale nie zrozumie pani mojej sytuacji. Nie będę się nią
usprawiedliwiał, bo nie o to tutaj chodzi. Tu chodzi o zasady. Te kurwy bez
honoru…
– Słownictwo, Russell!
– Te tchórzliwe świnie
wyzywały całą drużynę, a w szczególności kapitan drużyny Krukonów w taki
sposób, że nikt nie powinien puścić tego bez konsekwencji. A już tym bardziej
rzucania zaklęć w osobę pozbawioną możliwości obrony. W takiej chwili obudziła
się moja dusza „prawdziwego Gryfona” – jako mąż honoru, porzuciłem swoją leniwą
naturę i rzuciłem w wir walki. A to, że najpierw zabrałem pałkę do odbijania
tłuczków i połamałem kilku z tych idiotów… Czy to istotne? – Chciał
zrelacjonować wydarzenie równie rzeczowym tonem, co ten dyrektorki, ale gdzieś
w połowie wypowiedzi jego słowa zaczęły być bardziej jadowite, niż sam mógłby
przypuszczać.
Dyrektorka ciężko
westchnęła, kręcąc głową w wyrazie zrezygnowania. Gdy spojrzała na niego,
wydawała się być tym wszystkim zmęczona.
– Odejmuję dziesięć
punktów Gryffindorowi za twoje złe zachowanie na stadionie – powiedziała, a widząc
jego chęć zaprotestowania, spojrzała na niego w taki sposób, że poczuł
dojmujący chłód. – Gryffindor otrzymuje piętnaście punktów za… twoje męstwo i
bohaterstwo. Ale szlaban i tak cię nie ominie. Gdy wydobrzejesz, zgłosisz się
do profesora Hagrida. Czy chcesz coś jeszcze dodać?
Gabriel zastanawiał się
przez dłuższą chwilę, analizując swoją sytuację. Słowa, które wypadły z jego
ust w następnej chwili, zadziwiły również jego:
– Co trzeba zrobić,
żeby zostać łamaczem zaklęć lub hodowcą smoków?
Profesor McGonagall
uśmiechnęła się na odchodne, pozostawiając go bez odpowiedzi. Opadł więc z
powrotem na poduszki i zamknął oczy. Nie minęło wiele czasu, gdy szkolna
pielęgniarka ponownie pojawiła się przy nim i zmusiła do wypicia kolejnej
porcji środków przeciwbólowych. Przez chwilę nic nie czuł, a nagle łóżko
szpitalne wydało mu się miękkie jak chmura. Nie mając siły na walkę z coraz
cięższymi powiekami, osunął się w ciszę pozbawioną snów.
– Ogarnij się,
gówniarzu, nie zabili go przecież! – kobiecy szept przeszył ciszę zaraz po
natrętnym szarpaniu go za ramię. Drugi głos odciął jej się imitacją
wypowiedzianych przed chwilą słów.
Gabriel z niechęcią
otworzył oczy. Potrzebował chwili, żeby w ciemności dostrzec nachylone nad nim
rodzeństwo Kante. W pewnym momencie błysnęły mu prawie świecące w mroku zęby
Tony’ego, który wciąż trzymał rękę na jego ramieniu.
– Co wy… – zaczął
cicho, nie chcąc ich wydać. Zamiast werbalnej odpowiedzi, poczuł jak oboje chcą
go udusić w uścisku. – Nie powinniście przychodzić.
– A ty tłuc się z
dziesiątką Ślizgonów! – zganiła go Wenus. Zaraz jednak znów wyściskała go, a on
błogosławił brak światła, które mogłoby pokazać wykwitające na jego policzkach
rumieńce. Opanował się jednak w moment, klepiąc ją w ramię, żeby odpuściła.
Nie czuł się specjalnie
zaskoczony tym, że to mieszkańcy najmniej lubianego domu w Hogwarcie byli
zdolni do takiego zachowania. Wysłuchał w spokoju relacji rodzeństwa na temat
tego, co działo się od momentu jego utraty świadomości na stadionie. Według ich
informacji, McGonagall wpadła w szał, odbierając Slytherinowi tyle punktów, że
nic nie było w stanie pozwolić im obronić tytułu najlepszego domu. Każdego
ucznia przeniesiono do skrzydła szpitalnego, gdzie natychmiast wezwano
pozostałych opiekunów domów. Podobno Horacy Slughorn był o włos od zawału, gdy
usłyszał o zachowaniu swoich podopiecznych. Na oczach dyrektorki dał każdemu
szlaban oraz zalecił natychmiastowe wezwanie ich rodziców. W niedługim czasie
większość szkoły prześcigało się w opowiadaniu różnych wersji bójki, jakby ta
działa się przy pełnych trybunach.
– Tylko ty potrafisz
zakręcić wszystko tak, żeby najpierw jakiś dom cię znienawidził, a potem chciał
nosić cię na rękach. Uwierz mi, sam słyszałem na korytarzu, jak kilka lasek z
szóstego rocznika twierdziło, że ugoszczą cię po królewsku, gdy wyjdziesz stąd.
Nie zapomnij tylko w tym wszystkim o mnie, brachu – zakończył w swoim stylu
Tony. W trakcie opowieści rozsiadł się wygodnie na łóżku Gabriela, za nic
robiąc sobie jego protesty.
– Masz to, o czym
marzyłeś. Teraz jesteś sławny – skwitowała to z mniejszym entuzjazmem Wenus. –
McGonagall pewnie dała znać naszym rodzicom o tym, dlatego nie zdziw się, jeśli
z samego rana tu będą. Idziemy, mam jeszcze sporo roboty. Dobranoc – nachyliła
się i pocałowała go w policzek. Tony przybił mu piątkę, wcisnął w dłoń
wygranego w zakładzie galeona i rodzeństwo wykradło się bezszelestnie ze
skrzydła szpitalnego.
– Ej, bohater, podejdź
tu – usłyszał z łóżka po prawej stronie, jak tylko znów zapadła cisza.
Potrzebował chwilę, żeby rozpoznać ten głos. Jako że senność mu minęła,
postanowił wstać. Lekko zachwiał się na nogach, ostrożnie przeciągnął się i
wyszedł zza parawanu. Nie zdziwiło go, że przed twarzą wyrósł mu kolejny. Za
papierową ścianą oczekiwała na niego Amy Romero. Sycząc z bólu, oparł się o
szafkę nocną przy jej łóżku.
Milczeli wspólnie przez
kilka minut. Wreszcie dziewczyna wydostała spod kołdry rękę i poklepała nią
wolny kawałek materaca. Gabriel usiadł na nim z cichą wdzięcznością. Nie
patrzył jej w oczy, zamiast tego obserwował poruszane ruchem wiatru korony
drzew Zakazanego Lasu.
– Ja… tego… dziękuję za
interwencję – wyszeptała. Zdziwiło go, że w jej głosie nie było już tej
władczości.
Prychnął w odpowiedzi,
po raz pierwszy koncentrując swoją uwagę na niej. Teraz było mu wszystko jedno.
– Jest jak jest. Po co
drążyć temat? – Taka odpowiedź zbiła ją z tropu. Musiała słyszeć jego
wcześniejsze rozmowy, skoro ruszyło ją sumienie. Przynajmniej tak myślał.
Poczuł ciepło jej
dłoni, gdy położyła ją na jego własnej. Napiął się cały, jakby ktoś go
spetryfikował. Wolna ręka zadrżała mu z nerwów, gdy tylko do tego doszło.
I
co teraz zrobisz, cwaniaku?
Zamknij
się!
Nooo…
– Dobranoc, Amy Romero
– rzucił bezbarwnie, bezceremonialnie strącając jej rękę i wracając do swojego
łóżka.