Pierwszą wartą odnotowania informacją jest fakt, że to cholerne opowiadanie fanowskie. Autor (w tym wypadku ja, albo może bardziej te gorsze ja) może naginać zasady, a przynajmniej ich część. Podobno. Z takiego założenia wychodzę, taplając się w tym bagienku. Bo mogę.
Może mi się źle wydawać, ale o osobnikach płci męskiej też można powiedzieć, że są sknerami. Nie trzeba specjalnie zmieniać formy na sknerus.
Tak, Ron, Hermiona i Ginny mogli czekać (ups, powinna być odwrotna kolejność imion) obok. Mogli mieć parasole. Ale to są osoby parające się magią, czyli mogły się tam aportować. I to zrobiły. Dlaczego? Bo mogły. No i dlatego, że tak mi się upatrzyło, trudno.
Jestem subtelnym narratorem, nawet bardzo. Dlatego u mnie ktoś może idiotów walić we łby, chociaż mógłby kogoś uderzyć, uciszyć, albo pogłaskać i dać ciastka. Ta postać taka jest. Może być nawet jeszcze gorsza. Narrator też.
Rozumiem, że w kanonie te zaklęcia są znane tylko tym osobom. Powtórzę pierwszą uwagę: To jest fikcja fanowska, mojego autorstwa. Mogę w jakąś postać wcisnąć jakąś umiejętność, wiedzę, cokolwiek. Gdybym się uparł, to Luna Lovegood byłaby nowym Voldemortem (ciekawa wizja).
Skąd wiadomo, że w świecie czarodziejów mitologie nie były znane? Rozumiem, że mieli swoją historię, jednak to jest świat o płynnych granicach, mugolacy mogą wnosić swoją wiedzę, czarodzieje żyją w różnych środowiskach też.
Tak, najemnik może przedstawiać się pełnym imieniem, bo czemu nie? Jeśli lubi, ma taką chęć, nie obawia się innych ludzi.
Historia miecza zostanie wyjaśniona, jeśli jest taki kontrowersyjny. Tak, czarodziej może się wspinać, jeśli jest w pełni sprawny i posiada odpowiednią siłę. Tak, pluje, paskudna cecha. Podobnie jak jego twarz.
Tak, miecz jest mu potrzebny. Możliwość metamorfozy też. To są jego punkty zajebistości, może zbędne. Może nie. Takim go ukształtowałem. Mogłem mu jeszcze dać mowę węży, bycie animagiem, posiadanie własnego smoka, wielki pałac, własną drużynę w kłydycza, pannę 10/10, dużego psa, pięć kotów, sklątkę tylnowybuchową i przyjaciela-wampira. Nie dałem, chociaż własny smok jest wizją wartą przemyślenia.
Wątpię, żeby ktoś inny zapalił wtedy światło, było bardzo późno w nocy, o czym chyba napisałem.
Tak, Crucio. Miałem ochotę na torturowanie, trochę zimny drań ze mnie. Dlaczego Percy nie został porwany? Może dlatego, że paskuda dostała wolną rękę i postanowiła zrobić to właśnie tak.
Podobnie z samym grande finale. Dlaczego wszystko odbyło się właśnie tak? Bo avada kedavra jest mało satysfakcjonującym sposobem, coś jak strzał ze strzelby. W głowę. Z bliskiej odległości.
Wesołek mógł mu nawet zdradzić swój numer buta, zadłużenie w banku i historię kota sąsiadki. Skoro od samego początku chciał go zabić, a pokój był wyciszony, to mógł mu powiedzieć o zleceniodawcach (coś w stylu "Lannisters send their regards").
Czy Voldemort wiedział o istnieniu Zakonu? Tak. To chyba rozwiewa wszelkie wątpliwości o tym, czy szanowny Minister (oczywiście, poprawiłem się) wiedział już wcześniej o istnieniu ruchu oporu, o czym też napisałem w rozdziale poprzednim.
Kto powiedział, że półkrwi czarodziej, częściowo żyjący wśród mugoli, może nie mieć telefonu? A jeśli w czasie wolnym od pracy siedzi w swoim mieszkaniu w bloku (mając za sąsiadów mugoli), pali papierosa (mugolskiej roboty), pije piwo i rozgrywa kolejny sezon swoją ulubioną angielską drużyną w Fifie na Playstation 4? W ogóle, te całe nieznanie technologii w świecie potterowskim zawsze mnie raziło. Czas na dobrą zmianę!
Z tego, co mi wiadomo (a raczej jest to dość dobrze wiadomo), wydanie dziennika jest zamykane wieczorem, rano gazeta jest wysyłana (chyba nawet magia tego nie przeskoczy). Poza tym, czy zostało gdzieś powiedziane, kiedy ciało Wisiela Wisielca nie zostało odnalezione dopiero rano?
Czemu tam przyciągnięto Cho? Kaprys? Może Ginny nie chce zostawać sama z najemnikiem? Może te panie są umówione na jakąś wspólną eskapadę?
Rozumiem, nie każdemu musi się podobać (nie popieram kręgów wzajemnej adoracji), ale doszukiwanie się i wytykanie każdej pierdoły (umówmy się, próg błędu może istnieć u każdego odtwórcy) jest praktyką... średnią. Przynajmniej w moim odczuciu.
To chyba wszystko. Głupio jest się ustosunkowywać do każdego komentarza, który może trochę podrapać dumę. Postaram się nie robić długich wywodów przy każdej opinii. Nie obrażam się, nie kręcę nosem, nie tupię nogą na oceny, ale niech będą konstruktywne. Wystarczy komuś napisać, że się nie podoba, wskazać kilka ogólnych wad, zamiast produkować eseje zakończone trzema krótkimi zdaniami własnej opinii :)
Podsumowując: Jak jest, każdy widzi. Przyznaję się do nieznajomości wielu drobnych niuansów rządzących magią. Piaskownica jest na tyle duża, że każdy się w niej zmieści, bez konieczności czytania rzeczy, które go nie interesują (Tak mi się wydaje, ja tak robię, dlatego prawie w ogóle nie czytam ficków).
Dobra, dość tego smęcenia. Kurtyna w górę, lecimy dalej!
Minęły cztery dni od
zabójstwa Percy’ego Weasleya. Gabriel, uprzednio modyfikując swój wygląd, bez
celu błąkał się po ulicy Pokątnej. Nie było tam wielkiego ruchu, ze względu na
wczesną porę i kąsające zimno. Stalowoszare niebo zapowiadało rychłe opady
śniegu. Mijał sprzedawców otwierających swoje lokale, czasami ukłonił się
któremuś w geście pozdrowienia. Wyglądał jak dobroduszny wujek z zaokrąglonym
brzuchem, pucołowatą twarzą pozbawioną blizn, za to z sumiastym wąsem. Śmiał się
w duchu, gdy wyobrażał sobie że będzie mu dane dożyć takiego wieku. Wolał
wierzyć w młodą śmierć, gdzieś w nieznanych ruinach, wiele kilometrów od domu.
Ale czym był dom?
Z niesmakiem obserwował
niektóre zabite deskami witryny. Niespokojne czasy odciskały swoje piętno nawet
na ludziach, wydawałoby się, niezwiązanych z cichą wojną. Zatrzymał się na
moment przed sklepem ze sprzętem sportowym, podziwiając najnowszy model miotły.
– Nie teraz – mruknął
do siebie, odganiając niechciane wspomnienia z dzieciństwa. Nie cierpiał ich,
wyparł się przeszłości.
Ruszył dalej, co jakiś
czas dyskretnie oglądając się, w poszukiwaniu ewentualnych ogonów. Pewny swojej
samotności, skręcił w Nokturn. Zniknął w ciemnym zaułku cuchnącym uryną i
wymiocinami.
– Engorgio – szepnął, celując w każdą część swojej garderoby.
Przemienił się kolejny raz. Wrócił do swoich prawdziwych rozmiarów, zmieniając
przy tym kilka szczegółów wyglądu. Z zaułka wyszedł czarnoskóry mężczyzna z
krótkim irokezem na głowie. Podrapał się po koziej bródce, idąc bez udawanych
trudności, jak to miało miejsce w roli wesołego grubaska.
– Ciemny bracie z innej
matki – zaczepił go jakiś zniszczony życiem obdartus. Łypnął na niego podbitym
okiem, próbując ocenić jego zamożność. – Weź poratuj w potrzebie.
– Episkey – złamany nos łachmaniarza z trzaskiem wyprostował się. –
Wystarczy? Zejdź mi z oczu.
– Bracie, przyjacielu,
kierowniku… Nie wiesz, jak to jest! Daj przeżyć!
Ręka bezwiednie
powędrowała do ukrytego za plecami noża o zakrzywionym ostrzu. Już zaciskał
palce na rękojeści, chcąc uwolnić biedaka od problemów jednym cięciem
powodowanym miłosierdziem. Powstrzymała go głośna kłótnia i wyrzucenie kogoś
przez okno z piętra stojącego obok nich domu. Wykorzystując zamieszanie, umknął
od żebraka. W ostatniej chwili szybkim zaklęciem zatrzymał lecący w kierunku
wyrzuconego awanturnika wazon, który zawisł kilka centymetrów od jego twarzy.
Zirytowany zachowaniem bezdomnego, cisnął przedmiotem prosto w jego twarz, na
powrót łamiąc mu nos.
– Cholera – mruknął
spoglądając na zegarek. Mając dwie minuty na spotkanie, puścił się biegiem
przez labirynt uliczek. Łopoczący za nim płaszcz upodabniał go do nietoperza,
który leciał w półmroku Nokturnu. Co jakiś czas mijał podejrzane osoby, czające
się pomiędzy obskurnymi budynkami. Raz nawet ktoś krzyknął za nim jakąś
niewybredną uwagę.
Wreszcie zatrzymał się
w całkowicie opustoszałej uliczce. Kilka rozpadających się ceglanych domów
wpatrywało się w niego mrocznymi dziurami po wybitych oknach. Z wyciągniętą
różdżką, czujny i spięty, szedł po drodze z ubitej ziemi. Wcisnął się przez
wybitą w ogrodzeniu dziurę na teren jednego z domostw. Przechodząc przez
zaniedbany trawnik, zbliżył się do wiszących na jednym zawiasie drzwi.
Wstrzymał oddech, stukając różdżką w tabliczkę z numerem 13. Efekt był
natychmiastowy. Coś poruszyło się w oknie po lewej stronie. Klnąc na siebie w
myślach, powstrzymywał chęć ciskania zaklęciami. Drzwi minimalnie uchyliły się,
co wykorzystał, szybko przekraczając próg.
– Co doprowadza mnie do
szału? – Coś dźgnęło go w plecy. Domyślił się, że ktoś właśnie przyłożył mu
pomiędzy łopatki swoją różdżkę. Podniósł powoli obie ręce do góry, chcąc
pokazać w ten sposób swoje pokojowe zamiary.
– Ja, spóźnianie się i
koty – wymienił bez chwili namysłu. Nie czując już nacisku na plecach, opuścił
ręce i odwrócił się. Stała przed nim niewysoka, dość młoda murzynka o krótkich
włosach. Ubrana w szlafrok, trzymając jedną rękę na biodrze, a drugą celując w
niego oskarżycielsko różdżką. Porzucił wizerunek ciemnoskórego. Jego włosy
porosły większość czaszki, wydłużyły i rozjaśniły. Zarost na twarzy stał się
bujniejszy. Nos przestał być płaskim i szerokim, a oczy ciemnymi. Na samym
końcu powróciły charakterystyczne trzy blizny.
Wnętrze domu
zafalowało. Zapuszczone pomieszczenia, które powitały go po przekroczeniu
progu, zmieniły się w bogato zdobione, umeblowane w najlepszym stylu. Widział
zaginione obrazy, kilka z nich nawet sam tutaj przyniósł w przeszłości. Z głębi
korytarza spoglądał na niego kościotrup ubrany w zbroję wykonaną przez gobliny.
– Co ty sobie
wyobrażasz?! Zjawiasz się tutaj, jak gdyby nigdy nic. Po pięciu, kurwa, latach!
Powinnam na wejściu transmutować cię w jakiegoś jeżowca! – Krzyczała, a on
pierwszy raz w ciągu ostatnich miesięcy poczuł, że mu głupio.
Powinnaś
mnie zabić, ale lepiej tego nie przypominać.
– Ciebie też miło
widzieć, Kiciu. Widzę, że meta dalej spełnia wszystkie zasady, moje gratulacje
– powiedział udając, że nie usłyszał jej krzyków. Uśmiechnął się, maskując
zmieszanie. Kobieta oddychała szybko, wciąż mierząc do niego, a wreszcie lekko machnęła
w kierunku pomieszczenia, które kiedyś było pokojem.
Coś kliknęło, a w
podłodze na samym środku pokoju pojawiła się nierówna wyrwa. Świecąc sobie
różdżką, Gabriel zszedł po drewnianych schodach w ciemność. Gdy tajne przejście
zamknęło się za nim, zapaliły się pochodnie w ciasnym korytarzu. Przemierzył go
w kilkunastu długich krokach, dochodząc do drzwi z kołatką stylizowaną na pysk
węża. Uderzył nią dwukrotnie i zrobił krok do tyłu.
– Ach, Anansi. Wydawało
mi się, że nie jesteś tu mile widziany – usłyszał, gdy drzwi się otworzyły.
Wkroczył do niedużego gabinetu i spojrzał w oczy osoby tam przebywającej. Stał
naprzeciw ciemnoskórej kobiety. I to nie byle jakiej. Dość wysoka, o ładnej
twarzy, pełnych ustach, czarnych włosach splecionych w długi warkocz i oczach
przebijających się do samej duszy. Przynajmniej tych, którzy wierzyli w jej
posiadanie. Pocałował wierzch wyciągniętej przez nią dłoni, a kobieta szybko
odeszła na drugi koniec pomieszczenia, nie komentując jego bardzo widocznych
blizn.
– Ciebie również,
Królowo. A gdzie jestem mile widziany? – Odparł, uprzednio zamykając za sobą
drzwi.
– To jest dobre
pytanie. Może w grobie? Skoro moja siostrzyczka jeszcze cię nie zabiła, to może
nawet stąd wyjdziesz w jednym kawałku. Gratuluję zabicia pracownika
ministerstwa.
– Jakiego znowu
pracownika? – Zapytał tak niewinnie, jak tylko może to zrobić prawie dwumetrowy
bliznowaty najemnik. Niepostrzeżenie zbliżył się do niej i otoczył ramionami.
Zaśmiał się, gdy kobieta uderzyła go łokciem w żebra, jednak jej nie puścił.
– Tego rudzielca. Jak
mu tam było? Percy’ego Weasleya.
– Weasley? Rudy?
Rodzina tego byłego obrońcy Armat z Chudley?
– Przestań zgrywać
takiego idiotę! – Warknęła ostrzegawczo. – Dobrze wiem, że w bardzo okrutny
sposób zabiłeś tego gościa. Myślałam, że nie mieszasz się w politykę.
Russell nie odpowiadał
jej przez kilka minut, mrucząc pod nosem hymn Hogwartu. Wreszcie syknął, gdy
wbiła mu paznokcie w dłoń.
– Widzę, że przed tobą
nic się nie ukryje, Królowo.
A
przynajmniej prawie nic – dodał w myślach. Gdyby znała jego
niektóre tajemnice zawodowe, to musiała by go zabić.
– Dlaczego wróciłeś?
Miałeś trzymać się z dala od Londynu. A już szczególnie od Nokturnu i od nas.
– To tylko biznes.
Dopinam wszystkie sprawy i znikam. Chciałem cię zobaczyć, bo – zawahał się na
chwilę, co nie umknęło jej uwadze – chciałem się pożegnać. Taka branża, że ktoś
mnie wreszcie odpali.
Nie uwierzyła mu,
wiedział o tym. Przeklął swoją głupotę
– Nie boisz się, że
ktoś z nas? – zapytała, przymykając oczy.
– Nie – odparł
puszczając ją i ruszając z powrotem do wyjścia.
– A pamiętasz jak… –
zatrzymała go słowami, jak zaklęciem. Zamarł z dłonią na klamce, wiedząc o tym,
który temat kobieta właśnie poruszyła.
Pamiętał, aż za dobrze.
Pięć lat wcześniej,
sierpień, gdzieś w Londynie.
– Logos, rusz tu swój
magiczny tyłek, albo zaraz cię wywlekę z wyra! – Męski głos poniósł się po
niewielkim mieszkaniu.
– Zabiję go, jak tylko
wyjdę z łóżka – mruknęła niezadowolona przebudzeniem ciemnoskóra kobieta. Zakryła
się dokładnie kołdrą, w obawie przed wtargnięciem posiadacza donośnego głosu do
małego pokoju na poddaszu.
Ciemnozielona farba na
ścianach była ledwo widoczna pod warstwą map, szkiców i zdjęć z ruszającymi się
postaciami. Pokryte warstwą brudu okno ledwo przesuszało promienie słoneczne,
atakujące wciąż zamknięte oczy Gabriela.
– Najpierw się ubierz,
Wenus. Chyba nie chcesz dać braciszkowi tej satysfakcji z zobaczenia cię nago?
– Powiedział podnosząc się do pozycji siedzącej. Przeciągając się i potężnie
ziewając, wreszcie otworzył oczy.
– I kto to mówi? –
Odcięła się. Oboje sięgnęli po różdżki i przyzwali do siebie porozrzucane po
podłodze ubrania. Już ubrani uśmiechnęli się do siebie, po czym dziewczyna
zniknęła z cichym pyknięciem.
Nieco chudszy, pozbawiony blizn na twarzy, gładko ogolony i z krótkimi włosami,
Gabriel wreszcie wyszedł. W małej kuchni panował rozgardiasz. W powietrzu
śmigały talerze, kubki i sztućce, posyłane do kwadratowego stołu, przy którym
siedziały trzy osoby.
– Dzień dobry, pani
Kante – powiedział na powitanie, kłaniając się ciemnoskórej kobiecie, która
różdżką przywołała dzbanek z kawą.
– A mnie nie widzisz? –
zawołał oburzony, około dwudziestoletni, chłopak. Celując w swoje dredy,
mruknął zaklęcie, które splotło je w kok. Przewrócił oczami słysząc karcące
syknięcie matki.
– Za bardzo zlewasz się
z cieniem w kącie, Tony – odciął się Gabriel, klepiąc go w potylicę. Usiadł
obok chłopaka i zaczął smarować chleb masłem.
– Co to za hałasy?
Nawet spać nie dacie – usłyszeli, gdy Wenus, bardzo dobrze udając zaspaną,
dołączyła do nich przy stole. Brat spojrzał na nią wymownie, dając do
zrozumienia, że on może być głośnym za dnia, skoro ona nie dawała mu spać w
nocy.
– Chyba coś innego nie
pozwala…
– My już uciekamy, praca
czeka – oznajmił do tej pory milczący mężczyzna, który siedział obok pani
Kante. Pan Kante był człowiekiem o szczupłej posturze. Pozornie surowa twarz
wydawała się być nieprzeniknioną, gdy przeglądał Proroka Codziennego. Dopijając
kawę pilnował, żeby jej ostatnie krople przypadkowo nie spadły na znoszony
szary garnitur.
Pyknęło i gospodarze
mieszkania teleportowali się, zmierzając do swoich miejsc pracy. W następnej
sekundzie przez stół przeleciała cukierniczka, ciśnięta przez Wenus w brata.
– Otwórz dziób przy
starych jeszcze raz, a obiecuję, twój łeb zadynda na jednej z okolicznych
latarni! – ryknęła zrywając się z krzesła, które przewróciło się z hukiem.
Mierzyła w niego palcem, co Gabriela zaskoczyło. Przy takich oskarżeniach, mógł
spodziewać się, że Tony Kante będzie musiał uciekać z mieszkania, bo jego
siostra będzie stała z różdżką, gotowa do ciskania klątwami.
Jednak zanim chłopak
zdążył się odciąć, usłyszeli pukanie do drzwi. Gabriel rzucił okiem na zegarek
wiszący na ścianie. Zbliżała się dziewiąta rano, on nie zdążył zjeść śniadania,
a już przychodził zleceniodawca.
Wenus zniknęła w
przedpokoju, z którego dobiegły ich odgłosy rozmowy. Zanim zdążyła wrócić,
Gabriel upodobnił się do siedzącego obok chłopaka. Ze względu na własną wygodę,
postanowił nie kopiować jego szalonej fryzury. Postawił na krótkie włosy, przez
co wyglądał jak najzwyklejsza osoba, która na ulicy nie rzuca się w oczy. Dla
złodzieja było to największą zaletą, jeśli był zmuszony pracować w tłumie.
Doskonale ukrył
zdziwienie, które poczuł na widok ich zleceniodawcy. Za Wenus do kuchni wszedł
goblin tak paskudny, że Gabriel zastanawiał się nad aktem dobroci i
poprawieniem jego urody. Pomarszczony, o długim nosie i szpiczastych uszach. Na
dodatek z małymi czarnymi oczkami cwaniaka. Gdyby spotkał takiego na ulicy,
odruchowo pilnowałby swoich oszczędności.
– A ten to kto? –
zapytał bezceremonialnie goblin, gdy tylko zobaczył Gabriela. Jakby tego było
mało, wskazał na niego długim palcem zakończonym brudnym paznokciem.
– Jak nie będziesz
kulturalny, to twój kat. W innym przypadku, twoje rozwiązanie problemów, glizdo
– odpowiedział mu obcesowo mężczyzna. Nie miał zamiaru płaszczyć się przed
reprezentantem gatunku, za którym nie przepadał. Wyczuwał na sobie piorunujące
spojrzenie Wenus, jednak nawet nie raczył obdarzyć ją spojrzeniem. Ponownie
wszedł w rolę najemnego zbira, dlatego od samego początku zamierzał zmuszać
innych do grania według swoich zasad.
– Dobra, N’Golo, zejdź
z tonu – zaczął udając zaskoczonego wybuchem towarzysza Tony. Zdradzały go
jednak wesołe iskierki w oczach. Widocznie bawił się świetnie. – Nie wypada się
tak zachowywać wobec zleceniodawcy. Za długo był w dziczy, odzwyczaił się od
cywilizowanych rozmów, ten nasz kuzyn N’Golo.
Goblin zachowywał się
tak, jakby nie usłyszał słów obu czarnoskórych. Usiadł przy stole, bębniąc
palcami po drewnianym blacie. Wciąż wpatrywał się w Gabriela, próbując coś
odczytać z jego twarzy. Udało mu się z jednym, ponieważ człowiek nie krył
niechęci do jego gatunku.
– To może omówimy nasz
interes, zamiast się ciskać? – zaproponowała Wenus, siadając obok brata.
Gabriel cudem nie warknął na nią, gdy kopnęła go w piszczel. Już wiedział, że
zapowiadało to nadciągającą awanturę, która rozpęta się zaraz po wyjściu
goblina.
– Właśnie, co robimy? –
rzucił Tony, zanim zleceniodawca zdążył otworzyć usta.
– Pewna czarownica ma
coś, co należy do mnie…
– Tak, znamy goblińskie
pojęcie własności. Poza tym, znasz nasze imiona, ale my twojego nie. Już
udowodniłeś, że nie interesuje cię kulturalne zachowanie, ale tak może być
wygodniej, nie sądzisz? Chyba, że chcesz dalej być nazywany glizdą, to nie ma
problemu – wtargnął w jego wypowiedź Gabriel. Nalewając sobie kawy, całkowicie
zignorował oburzenie na twarzy kontrahenta, co tylko lekko połechtało jego
dumę.
– Gonchak, skoro już
tak bardzo chcesz wiedzieć, czarny człowieku. Wracając do tematu, jedna
czarownica mieszkająca pod Manchesterem, ma w swojej kolekcji kilka bardzo
cennych przedmiotów, które dawno powinny wrócić do prawowitych właścicieli.
– Bo się wzruszę…
– Dość! – syknęła
ostrzegawczo Wenus. – Kontynuuj, proszę. Chcę wiedzieć, co mamy odebrać.
– A ja chcę wiedzieć,
za ile – dodał jej brat, rozsiadając się wygodniej. Słysząc, po ile każde z
nich miało dostać za taką prostą robotę, zatarł ręce, prezentując przy tym swój
szeroki uśmiech pokazujący rzędy białych zębów.
– Pamiętacie plan? –
Zapytał jeszcze raz Tony. Byli razem na dachu kamienicy, w której chwilowo
pomieszkiwali. Przenieśli się w te okolice ponad dwa tygodnie wcześniej,
zostawiając rodzicom informację, że szukają przygód. Nie było to kłamstwo, co
najwyżej półprawda.
– Tia. Trzymaj,
braciszku – Wenus wyciągnęła do niego rękę z butelką piwa. Siedziała na
krawędzi, mając nogi wiszące w powietrzu. Opierała głowę na ramieniu Gabriela,
który siedział dziwnie spięty i zamyślony.
– Staruszku, co jest? –
Uwadze Tony’ego nie umknęło dziwne zachowanie przyjaciela. Zwykle wygadany i
niesamowicie głośny, teraz nie przypominał siebie. Patrząc na przypominających
mrówki ludzi, wydawał się walczyć z samym sobą. Zareagował dopiero, gdy Wenus
szturchnęła go w żebra.
– Rzucam tę robotę.
Robię ten numer i odchodzę – powiedział spokojnie zaraz po tym, jak upił łyk
alkoholu. Słysząc takie słowa, Wenus poderwała się na równe nogi, a Tony
zachłysnął się piwem.
– Nie możesz! Nie masz
prawa! Już zapomniałeś, że z Talii nie można sobie odejść, bo się znudziła
robota?! – Wrzeszczała pozbawiona kontroli młoda kobieta. Celowała w jego
profil różdżką, którą wyszarpnęła zza pasa.
– Znam ryzyko. Wiem, że
Asy wydadzą na mnie wyrok, chociaż zrobiłem dla nich dużo złych rzeczy. Czy
wyglądam na takiego, który się boi pionków? – Oczy Gabriela zmieniły barwę z
błękitnych na miodowe, gdy wreszcie spojrzał na Wenus. Wzruszył ramionami
widząc, że ta nie ma zamiaru przestać mierzyć do niego. Odwracając od niej
głowę, ponownie przyłożył butelkę do ust. Po wypiciu reszty piwa jednym łykiem,
wstał.
– Dlaczego? – Tony
stanął obok niego. Wenus, gdy wreszcie opanowała emocje, stanęła po jego lewej
stronie. W trójkę stali ponad zwykłymi mieszkańcami miasteczka, jakby próbowali
nadzorować panujący w dole mugolski chaos.
– Powiedzmy, że
potrzebuję przerwy. Wypalenie zawodowe – powiedział, gdy próbował wzrokiem
przebić się przez chmury częściowo zakrywające niebo.
Wieczorem, tego samego
dnia, elegancko ubrany czarnoskóry mężczyzna stanął przed bramą z żelaznych
prętów, za którą stał dworek lady Mulligan. Mając pewność, że nikt go nie
obserwuje, otworzył bramę zaklęciem. Na powrót zamykając za sobą przejście,
ruszył szeroką aleją pokrytą żwirem. Bez większego zainteresowania przyglądał
się równo przystrzyżonemu żywopłotowi rosnącemu po obu stronach drogi. Z tego
co pamiętał, gdzieś po lewej stronie rosły drzewa owocowe, których lady
Mulligan doglądała przynajmniej raz dziennie.
– Panowie, nie po to
was ukryłem, żebyście tak cholernie głośno człapali – syknął prawie nie otwierając
ust.
– Nawet nie wiesz, jak
to jest iść mając na plecach goblina trzymającego cię za włosy – odpowiedział
mu głos Tony’ego gdzieś zza pleców. Gabrielowi nie podobała się wizja włamania
w towarzystwie zleceniodawcy, jednak tym razem musiał ustąpić. Albo zabierają
Gonchaka, albo nie mają wypłaty.
Przed nimi pojawił się
ładny wiejski dworek o dużych, teraz zasłoniętych, oknach. Gdzieś niedaleko
cicho szumiała woda, najprawdopodobniej z fontanny.
– Homenum revelio – ukryty zaklęciem Kameleona drugi czarodziej
sprawdził zaklęciem, czy w domu ktoś jest. – Czysto.
– A czego się
spodziewałeś, skoro ją przechwyciliśmy? – Pomimo tego, Gabriel zapukał we
frontowe drzwi. Nie zdziwiło go, że ktoś mu otworzył. Na progu stał ubrany w
starą szmatę skrzat domowy. Patrzył na przemienionego Gabriela wyłupiastymi
brązowymi oczami, przywołując na twarz wypracowany uśmiech sługi.
– Witam w posiadłości
lady Mulligan. Niestety nie ma jej w domu, szanowny panie. Moja pani nie
wspominała, że była umówiona z kimś, więc wyszła jakiś czas temu – powiedział
piskliwym głosem, kłaniając się głęboko.
– Z pewnością
zapomniała o tym wspomnieć. Nazywam się Adewale Akinfenwa, jestem kolekcjonerem
rzadkich artefaktów, tak samo jak twoja pani, drogi skrzacie. Miałem z nią
negocjować cenę kilku bardzo ważnych dla mnie rzeczy. Przebyłem długą drogę,
czy mogę zaczekać w domu twojej pani, zanim ona wróci? – Gabriel zachowywał się
w stosunku do niego zupełnie inaczej, niż do goblina. Lubił skrzaty jeszcze z
czasów nauki w Hogwarcie, więc nie zamierzał w swojej roli na chwilę o tym
zapomnieć.
– Proszę, panie Akinfenwa,
proszę! Tak, oczywiście, zechce pan pójść za mną, zaprowadzę go do salonu –
skrzat rozpromienił się i odwrócił do mężczyzny plecami. Ruszył raźnym krokiem,
wprowadzając czarodzieja i jego niewidzialnych towarzyszy do holu. Wiszące na
jasnych ścianach portrety obserwowały go ukradkiem, z czego doskonale zdawał
sobie sprawę. Gruby dywan zakrywał kamienną posadzkę i doskonale ukrywał
obecność jeszcze jednej osoby.
– Imperio – zaklęcie śmignęło tuż obok czarnoskórego eleganta, godząc
w plecy skrzata. Mała istota zatrzymała się gwałtownie, zwieszając głowę. Plan
działał, a oni nie zamierzali tracić czasu.
Stworzenie odwróciło
się do nich z uśmiechem obłąkanej osoby. Ku zdziwieniu Gabriela, skrzat zaczął
wykonywać ruchy zarezerwowane dla ulicznych tancerzy.
– Tony, jak ci
pierdolnę zaraz, to sam zaczniesz tak tańczyć – zagroził, celując różdżką w
miejsce, gdzie była głowa jego przyjaciela.
Skrzat natychmiast się
uspokoił, prowadząc ich z holu do dużego salonu. Centralną część pokoju
zajmował długi stół, teraz pusty, przy którym lady Mulligan zazwyczaj gościła
swoich bliskich i przyjaciół. Pozostałe meble stały pod ścianą po ich prawej
stronie. W oczy rzucał się duży kryształowy żyrandol wiszący dokładnie nad
stołem. Za bogato zdobionym krzesłem u szczytu stołu, znajdował się kominek,
nad którym wisiało oprawione w złoto szerokie lustro. Gabriel zdjął zaklęcie
Kameleona z człowieka i goblina. Przyglądał się odbiciom trzech postaci,
uśmiechając się pod nosem.
Dobry,
zły i brzydki.
Goblin zażądał bycia
postawionym na podłodze, a gdy tak się stało, zaczął poganiać mężczyzn. Widząc
chłodne spojrzenie ciemnych oczu eleganckiego człowieka, postanowił umilknąć,
odpłacając się mu w ten sam sposób. Kontrolowany przez drugiego człowieka
skrzat poprowadził ich do drewnianych drzwi będących ukrytymi pomiędzy meblami.
Stworzenie zatrzymało się nagle kilka centymetrów od drzwi, nie mogąc ich
dotknąć.
– Co jest? Czemu nie
idziemy? – ponaglił Gonchak, noszący się z zamiarem zaatakowania skrzata.
– Tylko drgnij, glizdo,
a pozbawię cię kończyn. Jeśli coś zrobisz temu skrzatowi, to nie wyjdziesz stąd
– coś cisnęło goblinem na drugi koniec salonu, jak najdalej od magicznego sługi
lady Mulligan. Gabriel wciąż mierzył do niego, nie kryjąc swojej wściekłości.
– Chcesz w ogóle dostać
pieniądze, człowieku? Zachowuj się wobec mnie odpowiednio, inaczej pożegnasz
się z wypłatą!
– Powiem tak: Skoro
chciałeś pójść ze mną, to grasz według moich reguł. A nie ma wśród nich takiej,
która mówi, że zagotowany będziesz mógł się wyżywać na skrzacie domowym! –
Gabriel sam miał zamiar pozbyć się goblina, jednak był zmuszony odłożyć to na
bardzo odległe później. Spojrzał niecierpliwie na Tony’ego, który z lekkim
niedowierzaniem wpatrywał się w niego. – A ty na co się gapisz? Rusz się,
otwieraj te pieprzone drzwi!
Będący pod wpływem
Imperiusa skrzat, zgodnie z życzeniem czarnoskórego złodzieja, ściągnął
wszystkie zaklęcia broniące dostępu do skarbów lady Mulligan i otworzył przed
swoimi gośćmi drzwi.
Znaleźli się w
pomieszczeniu o podobnym rozmiarze, co salon. Z tym, że pozbawione okien
miejsce było w pełni wypełnione różnego rodzaju dziełami sztuki. Pełno tam było
obrazów, rzeźb, ksiąg tak rzadkich i tak niebezpiecznych, że z ich posiadaniem
właściciele się nie obnosili, różnego rodzaju broni, pancerzy, tarcz, trofeów z
polowań na magiczne stworzenia i wiele innych. Umysł Gabriela pracował na
pełnych obrotach, próbując na szybko przeliczyć wartość wszystkich tych
przedmiotów.
– Gonchak! Tu jest
trochę więcej, niż jedna zbroja, pokaż tę swoją! – Krzyczał Tony, odwracając
głowę w kierunku otwartych drzwi. Goblin, wciąż obrażony, wszedł do chronionego
pokoju. Przyglądał się wszystkim rzeczom przez długie minuty, aż wreszcie
wskazał na częściowo okrytą płatem smoczej skóry, stojącą na stojaku zbroję.
Pancerz pozornie nie różnił się niczym od innych, jednak znając możliwości
goblinów, był magicznie wzmocniony.
– Accio pancerz – zawołał Gabriel, a w towarzystwie rumoru ten zaczął
się przedzierać do nich przez morze przedmiotów.
– Jest twój, robota
zrobiona – powiedział zadowolony z siebie Tony, gdy w czwórkę wyszli ze
skarbca, ciągnąć ze sobą stojak z pancerzem.
Goblin uśmiechał się do
nich cwaniacko. Mężczyźni stanęli na chwilę przy kominku, rozmawiając ze sobą
bardzo cicho.
– Stary, tam jest tyle
sprzętu, że będziemy mogli całą trójką rzucić Talię i żyć gdzieś w ciepłych
krajach, pić kolorowe drinki. Totalna beztroska. Taka okazja jest tylko raz! –
Przekonywał Tony, z całych sił starając się nie podnosić głosu. Patrzył w twarz
Lokiego, chcąc coś z niej odczytać. Widział jego zawahanie. Pomimo bycia
złodziejem, człowiek o wielu twarzach nie chciał zabierać więcej, niż było
konieczne.
– Kurwa, niech będzie.
Golimy – zadecydował, wracając do skarbca. Obaj wyczarowali duże worki, do
których wrzucali zmniejszane przedmioty. Minął kwadrans, zanim wreszcie wyszli,
przypominając pomocników świętego Mikołaja. Z pełnymi workami na plecach,
rozglądali się uważnie po salonie.
– Ja pierdolę, patrz –
Tony wskazał na leżącego w kałuży krwi skrzata lady Mulligan. Za to po zbroi i
Gonchaku nie było śladu.
– Zabiję sukinsyna –
odpowiedział mu drugi czarodziej. W tej samej chwili jego ciało zareagowało
instynktownie. Widząc ruch za oknem, rzucił się na przyjaciela, powalając go na
ziemię. Szyby rozbiły się z trzaskiem, gdy śmignęły przez nie czerwone
promienie oszałamiaczy.
Zanim obaj zdążyli
pomyśleć, co właściwie się dzieje, już czołgali się z łupami do skarbca.
– Colloportus!
– Duro!
Patrzyli na siebie
nawzajem, nie potrafiąc ubrać w słowa swoich myśli. Ktoś odbił się od
skamieniałych drzwi, co wyrwało ich z otępienia. Utkana ze światła papuga
wyleciała przez ścianę, mając zanieść wiadomość do czekającej niedaleko Wenus.
– Reducto! – Rzucony przez Gabriela czar wyrwał w ścianie dziurę,
przez którą mogła się przecisnąć jedna osoba. Wyrzucili przez nią worki,
następnie przeszedł przez nią Russel. Gdy Kante był jedną nogą poza skarbcem,
najpierw coś rozbiło zamknięte przez nich drzwi, a następnie rozpętało się
piekło.
Tony został trafiony
trzykrotnie czerwonymi grotami. Gabriel zdołał go pociągnąć za sobą za ścianę.
Czując gotującą się w jego żyłach krew zaczął ciskać przez wyrwę najgorszymi
klątwami, które był w stanie sobie przypomnieć.
– Avada kedavra – zielone światło błysnęło przez dziurę w ścianie.
Wenus dołączyła do akcji, odciągając uwagę aurorów od dwóch mężczyzn.
Gabriel pospiesznie
zmniejszył oba worki, które wrzucił do kieszeni marynarki i zarzucił sobie
nieprzytomnego Tony’ego na ramię. Wyciągnął go do ogrodu, kładąc na wściekle
zielonym trawniku. Kilka kroków od niego stała fontanna, którą wcześniej
słyszał.
– Accio Wenus – zamachnął różdżką w kierunku, z którego dochodziły go
odgłosy walki. Przyciągnięta, jak złapana na lasso, młoda kobieta podleciała do
niego, zaskoczona. – Wyciągnij go jakoś stąd, ja kupię trochę czasu.
– Niby jak, skoro nie
można się stąd teleportować? – Pierwsi aurorzy właśnie pojawili się, nadchodząc
z budynku i zza jego wschodniej ściany. Gabriel robił wszystko, żeby tylko
ograniczyć im możliwość przemieszczania się i widzenia ich w tej niewygodnej
pozycji.
– Świstoklik, szybko!
Wenus nie trzeba było
tego powtarzać. Zerwała z szyi złoty łańcuszek i zrobiła z niego magiczny
sposób transportu. W tym czasie jej przyjaciel miotał w grupę ukrytą wewnątrz
domu lady Mulligan fragmentami fontanny. Zaraz po tym zrzucił na drugą grupę
spory fragment dachu, skutecznie zmuszając ich do wycofania się na chwilę.
– Ani, rusz się! –
Usłyszał, wciąż skupiając na sobie uwagę aurorów. Kątem oka zobaczył, że
kobieta macha do niego, zaciskając dłoń na łańcuszku błyskającym błękitem.
Cofnął się o krok, zbliżając do niej. Zdążył złapać biżuterię w ostatniej
chwili. Poczuł szarpnięcie w okolicach pępka i nieznana siła oderwała jego
stopy od ziemi.
Gdy Gabriel spacerował
samotnie nad Tamizą, powoli zapadał zmierzch. Ze stalowoszarego nieba, zgodnie
z zapowiedzią, spadł śnieg. Naciągnął kaptur na głowę, zaraz po tym dokładnie
osłaniając się szalikiem. Klepnięty w ramię, obrócił się, gotowy odpowiedzieć.
Obok niego szedł o głowę niższy, ale szeroki w barach blondyn, około
czterdziestoletni. Lekko przerzedzone włosy zaczesywał do tyłu. Postawił
kołnierz płaszcza, osłaniając się od wiatru, klnąc przy tym tak, że mijające
ich młode kobiety obdarzyły go nieprzychylnym spojrzeniem.
– Głupio zrobiłeś, Loki
– zaczął. Szorstki głos ledwo przedzierał się przez zagłuszające ich podmuchy
porywistego wiatru i ruch uliczny.
Łowca głów nie
odpowiedział mu od razu. Wolał się zastanowić, co mógł w ostatnim czasie
zrobić, jak to zostało mu przedstawione, głupio. Dlatego szli obok siebie w
milczeniu, pogrążeni w rozmyślaniach.
– Niby co? – Zapytał
obcesowo. Na złość swojemu rozmówcy, mówił cicho, żeby ten musiał się jeszcze
bardziej wysilić, próbując go usłyszeć. Potwierdził to grymas twarzy tamtego,
sugerujący Gabrielowi, że ten może schować swoją głowę we wiadomym miejscu.
– Zabiłeś Percy’ego
Weasleya. Tylko nie próbuj się wyłgiwać. My wiemy, że to twoja robota.
– Donosił na tę całą
rebelię przeciw Wybrańcowi – odparł mu rzeczowym tonem. Poczuł się lekko
urażony faktem, że poucza go osoba, która sama nie należała do świętych. – Na
miłość boską, Kevin, jesteś w tej branży dłużej ode mnie i zamierzasz prawić mi
kazania o moralności moich czynów?
Nazwany Kevinem
mężczyzna roześmiał się. Zmusił Gabriela do zatrzymania się. Złapał go za ramię
i zgięty w pół opierał, próbując wreszcie się uspokoić po gwałtownym ataku
śmiechu.
– Ja? Ciebie? A po
chuj? – Powiedział wreszcie, gdy udało mu się uspokoić, po upływie minuty.
Podjęli swoją wędrówkę pozbawioną celu. Russell leniwie spoglądał ku rzece,
zdając sobie sprawę z tego, że ciągnie go ku dzikim ostępom. Obiecał sobie
wysłanie sowy do starych znajomych z krajów afrykańskich i azjatyckich. Liczył,
że będą mieli dla niego jakąś robotę, która nie będzie wymagała podrzynania
gardeł w politycznych porachunkach oraz innych zleceń w miastach. Miał ich
serdecznie dość w ostatnich miesiącach.
– Wiesz, że rudzielec
nie przekazał mu zbyt wielu cennych informacji? – Kontynuował swoją wypowiedź,
powracając do głównego tematu ich rozmowy. – Za to czasami potrafił się przydać
drugiej stronie.
I to wyższego
czarodzieja zaciekawiło. Jego źródła zawsze twierdziły, że Percy Weasley wolał
się nie wychylać i robić swoje, zarówno jako pracownik ministerstwa, jak i
głęboko ukryty członek ruchu oporu. Według nich, to nie był człowiek, który
mógł się przydać komukolwiek. Szczególnie Talii. Jego zainteresowanie tym
tematem nie umknęło uwadze Kevina, uśmiechającego się teraz. Kupił go dwoma
zdaniami. Przekonał jak małego dzieciaka torbą czekoladowych żab.
– Na przykład? –
Próbował zamaskować swoje zainteresowanie.
– Dzięki niemu
wiedzieliśmy, że wszystkie grupy uderzeniowe aurorów są postawione w stan
gotowości. Szykowali nalot na Talię, Loki. Na twoją rodzinę, rozumiesz?
Taka
rodzina, że chcieli zamienić mój łeb w galaretę, bo mieliśmy różnice w
zdaniach.
– To wciąż za mało,
żeby go jednak nie zabijać. Dla waszej sprawy, mógł być kurewskim wybawicielem,
ale ich sprzedawał za garście galeonów i własne życie. Mógł mi pokazać te
wydarzenia.
– A ty byś pokazał,
gdyby ktoś wpadł z drzwiami do twojego gabinetu? – Widząc jego przeczący ruch
głową, uśmiechnął się półgębkiem. – To było jakieś pół roku po twojej dezercji.
Skoro, pomimo swojej siatki informatorów, nie wiedziałeś o tym, to znaczy że
ukrył te wspomnienia bardzo dokładnie. Wbrew temu, co myślisz, a nawet wbrew
ocenie jego bliskich, ten facet zrobił dla sprawy więcej, niż twoi
zleceniodawcy. Oni głównie przenoszą się z miejsca na miejsce, chowają przed
całym światem i knują.
Gabriel błogosławił
pogodę, dzięki której mógł zakryć twarz. W przeciwnym razie, Kevin z całą
pewnością by zobaczył na ułamek sekundy wykrzywiający jego paskudną gębę
grymas. Może i nie był specjalnie zainteresowany tą całą rebelią przeciwko
rządom Pottera, ale sądził że trójka zlecająca mu zabicie donosiciela odgrywa
większą rolę w całym przedsięwzięciu. Na chwilę nawet poddał w wątpliwość
słuszność ich celów.
– Skoro nie on donosił,
to kto w takim razie? Kto, według ciebie, może donosić?
– Kto to może wiedzieć?
Jak dla mnie, to może być każdy. Trzeba jednak pamiętać jedno. Oni byli
przyjaciółmi Pottera. On ich zna. Wie, w jaki sposób kombinują. Zna ich
rodziny, bywał w ich domach. Może przewidzieć ich ruchy, rozumiesz? Stąd te
aresztowania i morderstwa. A przynajmniej tak myślę. Jeśli ktoś rzeczywiście
donosi, to bardzo dobrze się ukrywa.
No
to pięknie. Na szczęście, kontrakt nie miał możliwości reklamacji.
– Posłuchaj. Percy
uratował skórę nie tylko nam. Pomógł nawiać z kraju temu półolbrzymowi, co to w
szkole robił za gajowego i nauczyciela opieki nad zwierzętami. Ryzykując
własnym życiem – tu spojrzał wymownie na łowcę – zdobył informacje o tym kogo
złapali i gdzie ich przetrzymują. Dotarł do dat ataków, do nazwisk oprawców. Kurwa, człowieku, ten ryży za
chwilę pewnie by rozgryzł, gdzie Potter mieszka, co je na kolację i jakim
papierem podciera tyłek. Nawet nie wiesz, jak dużo ryzykował dla ich sprawy.
– A teraz nie żyje.
– Tak, nie żyje. Muszę
przyznać, że zabiłeś go w bardzo spektakularny sposób. Wciąż masz do tego
smykałkę – pochwalił go. Mówił te słowa z nutą nieudawanej dumy w głosie.
– Uważaj na słowa.
Dobrze wiesz, że wszedłeś na drażliwy temat. To są sprawy, o których nie powinna
rozmawiać osoba, która nie jest Królem w Talii. Jesteś tylko Dziesiątką, Kevin
– padło ostrzeżenie z jego ust. Pobyt w Talii był dla niego kolejnym etapem,
który chciał porzucić.
– Po pierwsze: wiem,
spokojnie. Sam jednak przyznasz, że ludzie srali pod siebie ze strachu, wiedząc
o twojej przynależności do nas. Człowieku, nikt tak szybko nie przechodził po
szczeblach hierarchii w rodzinie. Nikt nie miał takich zdolności. Takiego
talentu. Gdy wyruszałeś na polowanie, to starzy, znający czasy Lorda, wypatrywali
Mrocznego Znaku.
– A po drugie? –
Ponaglił go. Znał rzekome opowieści o tym, jak to uciekano z domów, żeby
uniknąć spotkania z nim.
– Po drugie: Tamtej
feralnej nocy, zanim wpadłeś do jego pokoju z drzwiami, nasz drogi przyjaciel
napisał do nas list, którego nie zdążył wysłać. Oczywiście, ty się nim nie
interesowałeś, bo jesteś tylko prostym najemnikiem. Mówią, że masz kogoś zabić,
to nie pytasz o powód, tylko o cenę. Reszta cię jebie, zgadza się? No, ale nas
nie. Percy Weasley wszedł w posiadanie bardzo cennych informacji. Na nasze
szczęście, jego żona najpierw wysłała do nas sowę, a dopiero wezwała tych z
ministerstwa. Mądra kobieta. Szkoda mi jej, pewnie wzięli ją w obroty. Bo na
pomoc jego rodziny raczej nie mogła liczyć, skoro był „zdrajcą”.
– Co wam przekazał? Co
to za informacje? Do czego dotarł? Mów! – Gabriel złapał go za ramię i zmusił
do spojrzenia w oczy.
– Wybacz, ale nie ufam
ci na tyle, żeby mówić o takich sprawach. To są sprawy, o których nie
powinienem rozmawiać z osobą, która nie jest Królem w Talii – zacytował jego
słowa sprzed chwili, doprowadzając go do szału.
– Królowa by mi
powiedziała – wycedził przez zęby. Gdyby Kevin usłyszał jego myśli, to by się
zdziwił, że były członek Talii zna aż tyle obelg.
– Ale ja nią nie
jestem. Jak chcesz, to możesz ją zapytać, jeśli tak bardzo lubisz ryzykować
własnym życiem. Kazała cię zatłuc, jeśli zjawisz się w okolicy którejś z nor.
Nie zaprzeczę, ciekawa perspektywa – Coraz bardziej zadowolony z siebie Kevin
znowu szedł, rozglądając się za innymi ludźmi, których skutecznie przepędzała
pogoda.
– Byłem u niej rano… –
zaczął nieco zaskoczony.
– A ona wydała taki
rozkaz przy obiedzie. Masz przesrane u Talii, Loki. Jeśli wpadniesz na nasz teren, mamy cię zabić. Jeśli chodzi o
mnie, to bym zrobił to bez większej przyjemności, avada w ciemnej uliczce i po sprawie. Ale są osoby, które by
potraktowały cię gorzej, niż ty Weasleya.
No
to pięknie…
– Zanim się
rozstaniemy, chciałbym prosić cię o dwie rzeczy. Bądź moimi oczami i uszami w
Talii, tobie ufam. I pilnuj życia Królowej – nakazał wydłużając krok. Zamierzał
się aportować, gdy Kevin złapał go za ramię.
– Wiem, że lubisz
znikać w taki sposób, ale nie ze mną te numery. Mi też się spieszy, więc
przejdę do rzeczy. Będę twoim informatorem, jeśli mnie opłacisz. Taka branża –
powiedział wzruszając ramionami. – A co do drugiej prośby, to sprawa ma się
trochę inaczej. Chyba zapomniała ci z rana powiedzieć jednej rzeczy.
– Jakiej?
– Nie jest już Królową.
Jest Asem. Przejęła Talię. Jokera nie ma. Postanowiła nie zrzucać takiej
odpowiedzialności na czyjeś barki – uprzedził kolejne pytanie, zanim ono
zdążyło w pełni wykształcić się w umyśle Gabriela. – Teraz ochrona jej jest
moim obowiązkiem.
– O kurwa…
– A żebyś wiedział, że
„O kurwa”. Niezły tu był burdel pod koniec kadencji Frankiego. Ale ciebie to
nie powinno interesować… – zawiesił na chwilę głos, chcąc wywołać zmieszanie w
swoim rozmówcy. Gdy go nie zobaczył, mruknął coś niezrozumiałego pod nosem. –
No, na mnie już pora. A tobie radzę opuścić te miasto. W trybie
natychmiastowym. Potraktuj to jako przyjacielską radę.
– A kiedy byliśmy
przyjaciółmi, Kevin? – Obaj zaśmiali się, ściskając dłonie w geście pożegnania.
W następnej chwili, z cichym pyknięciem, niesłyszalnym przez podmuchy wiatru,
deportowali się znad rzeki.